Ochrona znaków firmowych

i

Autor: Shutterstock

Słowa i znaki na wagę złota. Sprawdź, jak walczą o nie wielkie przedsiębiorstwa

2016-09-24 17:38

Czy ktoś wyobraża sobie Apple bez nadgryzionego jabłka? A buty New Balance bez tej nazwy oraz charakterystycznej litery „N”? Firmy zdają sobie sprawę z wartości tego typu symboli, dlatego strzegą ich jak oka w głowie. Czasem jednak sprawy wymykają się spod kontroli i… lądują w sądzie. Wtedy walka jest zacięta, potrafi ciągnąć się latami, zaś jej wyniki nie raz zaskakują.

Ten wyrok jest sprzeczny z tym, w jaki sposób reszta rozwiniętego świata rozumie własność intelektualną – w ten sposób Amy Dow, rzeczniczka prasowa firmy New Balance skomentowała wyrok, jaki niedawno zapadł w sprawie, którą amerykański producent obuwia wytoczył chińskiemu biznesmenowi Zhou Lelunowi. Chodziło o używanie znaku towarowego „Xinbailun” („Xin” po chińsku znaczy „new”, zaś  słowo „Bailun” jest fonetycznym zapisem słowa „balance”). Lelun zarejestrował go jako swój własny znak i używał od 2008 r.

Amerykanie się temu sprzeciwili, argumentując, że używali tego znaku na długo przed tym, jak pomysłowy biznesmen z Chin zdecydował się na jego rejestrację. Na niewiele się to jednak zdało, ponieważ chińskie sądy przyznały rację swojemu krajanowi. Mało tego, stwierdziły, że to New Balance naruszył prawa Zhou Leluna… i nakazały amerykańskiemu potentatowi wypłacenie mu odszkodowania (prawie 750 tys. dolarów).

O co ta walka?
W Polsce moda na New Balance zaczęła się kilka lat temu. Sprzyjał jej fakt, że generalnie noszenie obuwia sportowego stało się bardzo modne. Nie ma się jednak co oszukiwać – dla wielu z nas liczyło się nie tylko to, że mają to być buty sportowe. Chodziło o to, by były to właśnie TE buty. Siła marki działała jak magnez.

To właśnie o tę „moc” walczyło New Balance z chińskim producentem. Sądowa batalia nie dotyczyła jednak marki (to pojęcie abstrakcyjne), tylko tego, co ją symbolizuje, czyli znaku towarowego (w tym przypadku nazwy „New Balance”).

Zobacz: Chińskie New Balance'y oryginalniejsze od amerykańskich? Tak stwierdził sąd

Zgodnie z polskimi przepisami znakiem towarowym może być każde oznaczenie, które można przedstawić w sposób graficzny (w szczególności wyraz, rysunek, ornament, kompozycja kolorystyczna, forma przestrzenna, w tym forma towaru lub opakowania, a także melodia lub inny sygnał dźwiękowy). Chodzi o to, by oznaczenie to nadawało się do odróżnienia towarów jednego przedsiębiorstwa od towarów innego.

Sposobem na ochronę znaków towarowych w Polsce jest ich zarejestrowanie w Urzędzie Patentowym. Jeżeli jakaś firma planuje prowadzić działalność na terenie UE, może zarejestrować swój jako znak wspólnotowy w Urzędzie Harmonizacji Rynku Wewnętrznego (ang. Office for Harmonization in the Internal Market, skrót OHIM). Jeżeli czyjaś działalność przekracza granice UE, znak  trzeba zastrzegać w każdym kraju, który obejmuje.

Rejestracja daje firmom podstawę do walki o swoje prawa gdy ktoś inny zacznie sprzedawać swoje towary nazwane i oznaczone w identyczny sposób jak jej produkty. Wtedy mamy do czynienia z podróbkami i sytuacja jest w miarę klarowana. Częściej jednak wielkie spory sądowe nie dotyczą podróbek, ale znaków towarowych, które są podobne do tych, jakie już zarejestrowano.

Przypadek Hugo Bossa
Z tym ostatnim przypadkiem mieliśmy do czynienia sporze, który przez lata przed polskimi sądami toczył się między niemiecką firmą Hugo Boss Trade Mark Management GmbH & Company a inna niemiecką firma – Reemtsma Cigarettenfabriken GmbH Group. Jak pisała „Rzeczpospolita”, Hugo Boss (znany głównie jako producent męskiej odzieży) zarejestrował w Polsce m.in. znaki „Hugo Boss” oraz „Boss” (dla  odzieży i biżuterii, lecz także w klasach 14 i 34, czyli dla artykułów z metali szlachetnych lub platerowanych, wyrobów tytoniowych oraz przyborów dla palaczy). Z kolei spółka Reemtsma, producent m.in. papierosów West i e-papierosów Boss, uzyskała prawo do różnych postaci znaku słowno-graficznego z elementem „Boss” dla tych samych klas 14 i 34. Spotkało się to ze sprzeciwem Hugo Boss Trade Mark Management GmbH & Company.

Spór toczył się najpierw przed Wojewódzkim Sądem Administracyjnym w Warszawie, potem trafił do Naczelnego Sądu Administracyjnego, który w swoim postanowieniu przyznał rację Hugo Bossowi.

Ptasie Mleczko? Tylko od Wedla
Sadowe batalie o prawa do znaku towarowego toczą również polskie marki. Jednym z najbardziej znanych przypadków jest historia Ptasiego Mleczka. W latach 30. XX wieku jego produkcję tego rozpoczęła fabryka Wedla. Wtedy również firma zarejestrowała tę nazwę jako swój znak towarowy. Kiedy po wojnie fabryka została upaństwowiona, nikt nie pomyślał o tym, by przedłużyć ochronę (znak towarowy można bowiem zastrzec na 10 lat, po tym czasie, jeżeli firma nie zadba o swoje interesy, ochrona wygasa). O tym, jak ważna jest to sprawa przypomniano sobie dopiero pod koniec PRL-u. Zgłoszenie do Urzędu Patentowego objęło jednak tylko sam znak graficzny (wyrazy „ptasie mleczko” z logo E.Wedel). Ochrona nie objęła samej nazwy. To oznaczało, że w zasadzie każdy producent mógł nazwać swój wyrób ptasim mleczkiem. Wystarczyło, że zmienił szatę graficzną i nie użył nazwy E.Wedel.

Walkę o monopol na samą nazwę firma rozpoczęła w latach 90., ale na dobre zakończyła się ona dopiero w 2014 r. Walka o ochronę tego znaku trwała tak długo m.in. dlatego, że w międzyczasie inni producenci słodyczy zaczęli produkować własne „ptasie mleczko”, zarejestrowali też własne znaki towarowe w których padały te słowa.

Czytaj także: Producenci czekoladowych słodkości. Sprawdź, do kogo należą popularne marki

Urząd Patentowy stał też na stanowisku, że przez lata ten rodzaj słodyczy przestał być utożsamiany tylko z jednym producentem, a sama nazwa stała się nazwą rodzajową, używaną do nazwania określonego rodzaju słodyczy (tak, jak na przykład cukierki krówki).

Ostatecznie jednak Wedlowi udało się ją zastrzec. To dlatego jedynym „ptasim mleczkiem”, jakie dziś kupimy w sklepie jest to pochodzące z fabryki Wedla. Pozostali producenci muszą dla swoich wyrobów używać innych nazw.

Pytanie o to, czy producentowi opłacało się tak długo walczyć o ten znak jest zdaje się retoryczne. Dziś Ptasie Mleczko uznawane jest za jedna z najsilniejszych polskich marek. W najnowszym rankingu Brand Asset Valuator zajęło pierwsze miejsce, wygrywając np. z Wielką Orkiestra Świątecznej Pomocy czy… złotym polskim (PLN).

Kto ma prawa do Helleny
Kolejny ciekawy spór o markę i to, co ją symbolizuje - m.in. nazwę i znak graficzny szykuje się również na naszym podwórku. Tym razem chodzi o oranżadę Hellena. Jej producent zbankrutował w 2007 r. zaś firmę kupiła dawna Jutrzenka (obecnie firma Colian). Zenon Sroczyński, dawny właściciel Helleny twierdzi jednak, że nazwa ta nigdy nie była własnością firmy, tylko jego rodziny. Jego zdaniem przy okazji sprzedaży jego fabryki przez syndyka doszło do wielu nieprawidłowości. Dlatego dziś Sroczyński skierować w tej sprawie zawiadomienia do kilku prokuratur. Mało tego, domaga się odszkodowania za bezprawne używanie nazwy Hellena.

Czytaj: Twórca Helleny walczy o prawo do marki

Wiele też wskazuje na to, że sam Sroczyński chce rozpocząć produkcję oranżady pod tą marką. Jak informuje „Puls Biznesu”, pojawił się (choć jego nazwiska nie ma na liście udziałowców) w trzech nowo zarejestrowanych spółkach spożywczych — Hellenie, Sawafood i GZ Come Back. W pierwszej jest członkiem zarządu, w drugiej i trzeciej prezesem. Wszystkie firmy zajmują się produkcją napojów.

W artykule korzystałam z informacji opublikowanych na stronie www.znakitowarowe-blog.pl.

MK

Najnowsze