Radek Kotarski /fot. Materiały prasowe

i

Autor: NB Radek Kotarski /fot. Materiały prasowe

Radek Kotarski włamuje się do mózgu i walczy z zatwardziałym rynkiem wydawniczym [WYWIAD]

2018-01-29 16:00

Dziennikarz, twórca kanału „Polimaty" na YouTubie, prowadzący program „Podróże z historią", autor dwóch książek, a od niedawna również wydawca. Radosław Kotarski, który samodzielnie wydał swoją książkę „Włam do mózgu" uczy, jak się uczyć, by osiągać efekty. Publikacja bije rekordy popularności – pierwszy nakład jego drugiej książki rozszedł się w kilka dni. Przy okazji rozmowy z portalem „Super Biznes" zdradza również, jak walczy z zatwardziałym rynkiem wydawniczym w Polsce.

- Nikola Bochyńska, „Super Biznes": Jako wydawca, który samodzielnie wydał własną książkę walczysz z polskim rynkiem wydawniczym, twierdząc, że jest „zatwardziały". Jak doszedłeś do tego, że trzeba wziąć sprawy w swoje ręce i samodzielnie zająć się wydaniem swojej książki?
- Radek Kotarski: Jest takie stare powiedzenie, że „człowiek mądry uczy się na swoich błędach, człowiek sprytny uczy się na błędach innych, a człowiek głupi nie uczy się wcale". Nie byłem jednak tym sprytnym i nie nauczyłem się na błędach innych. Musiałem nauczyć się na własnych. Pomysł, aby stworzyć własne wydawnictwo pojawił się na podstawie doświadczeń z pierwszą książką. Już wtedy chciałem wydać książkę sam, ale wydawca przekonał mnie, że to nie jest dobry pomysł. Ale to chyba jego pomysł ostatecznie nie był dobry (śmiech). Mam wrażenie, że złapałem się w pułapkę początkującego autora, który kieruje się nieracjonalnymi argumentami w stylu: „moja mama wejdzie do Empiku, zobaczy tę książkę i powie >>Wow, te wszystkie lata edukacji nie poszły na marne<<". Największy problem pojawił się w zakresie dystrybucji książki. Regularnie dostawałem maile od czytelników: „Cześć, byłem w salonie w Empiku, ale nie ma tam twojej książki". Zacząłem to sprawdzać i okazało się prawdą: książka była albo słabo eksponowana, albo leżała w zupełnie innym dziale.

Czytaj również: W książkach i e-bookach chodzi o czytanie, ale te drugie są wygodniejsze

- W tej sytuacji zacząłeś toczyć wojny z wydawcą, z Empikiem?
- Jedyne co mogłem zrobić, to powiedzieć wydawcy, co mi się nie podoba. Próbował interweniować, ale ostatecznie nie przynosiło to oczekiwanych rezultatów. Nie winię go za to. Wydawcy mają zerowe przełożenie na dystrybutorów, mogą jedynie zapłacić za lepsze eksponowanie książki. Trudno jednak doglądać kilkuset salonów w całej Polsce. Moje podstawowe założenie w nowym przedsięwzięciu było takie, aby dystrybucję utrzymać we własnych rękach. Zapadła decyzja, aby jedynym miejscem, gdzie książka będzie sprzedawana była strona internetowa.

- Samodzielne wydanie książki to olbrzymia praca. „Włam do mózgu" świetnie się sprzedaje. Patrząc na to, ile wkładasz wysiłku w wydawnictwo stwierdzasz, że było warto?
- Tak, to był dobry wybór. Natomiast z pułapki „początkującego autora", który jest całkowicie uzależniony od wydawnictwa, wpadłem w drugą pułapkę: self-publishera. Wydawało mi się, że zrobię wszystko sam i wszystko pójdzie niezwykle gładko. Dla odmiany pojawiła się cała masa innych problemów z których nie zdawałem sobie na początku sprawy. Poświęciłem rok na przygotowanie książki, aby się ostatecznie ukazała. Wiem, że przez ten rok mogłem zrobić coś zupełnie innego. Zmieniłem zatem nastawienie: z wydawnictwa dla mojej książki na wydawnictwo również dla innych. To podmiot, który stanowi coś pośredniego pomiędzy self-publisherem a zwykłym wydawnictwem. Robimy self-publishing za kogoś. Mamy magazyny, redaktorów, grafików, ale nadal jesteśmy w stanie zapłacić autorowi tyle, aby wyszedł na tym dużo lepiej niż w wydawnictwie. Wydaje mi się, że taka droga się sprawdza, przede wszystkim system sprzedaży w Internecie. Bałem się co będzie, jeśli ktoś nie będzie mógł znaleźć danej pozycji na półce. Jednak teraz wiem, że to było błędne przekonanie.

- Zgłaszają się do ciebie kolejni twórcy, którzy chcą w twoim wydawnictwie publikować książki swojego autorstwa. Znajdziesz czas na to, aby napisać kolejną własną książkę?
- Lubię być wydawcą, sprawia mi to ogromną satysfakcję. Do tego stopnia, że dużo więcej czasu poświęcałem na wydanie cudzych książek niż swojej, która była gotowa właściwie na dzień przed wyjściem do drukarni. Faktycznie w tym roku planujemy wydanie kilku książek innych autorów. Nie chcemy być jednak pozycjonowani jako wydawnictwo dla youtuberów. Rozmawiamy także z ludźmi, którzy nie są internetowymi twórcami. Wierzę w to, że będziemy w stanie sprzedawać także ich książki.

Polecamy: Największa reforma gospodarki od 30 lat. Konstytucja Biznesu przyjęta przez Sejm

- Kiedy pisałeś swoją książkę „Włam do mózgu" myślałeś o tym, że twoją grupą docelową będą studenci, bo to oni uczą się najwięcej? Byłam na wykładzie na Uniwersytecie Warszawskim, którego byłeś gościem i przyznam szczerze: zszokowała mnie liczba zainteresowanych twoim wystąpieniem. To był chyba najbardziej oblegany wykład w historii UW. Ludzie nie mieścili się w auli, stali na korytarzu nic nie widząc i nie słysząc, ale mimo to zależało im, aby posłuchać cię chociaż przez chwilę. Wśród audytorium byli również profesorowie, których w teorii – nie powinieneś pouczać.
- Byli profesorowie, nauczyciele. Podchodzili po wykładzie i mówili, że uczą na tej uczelni. To dziwne doświadczenie. Słusznie zauważyłaś, że książkę kierowałem głównie do studentów, licealistów, może gimnazjalistów. Po sprzedaży książki widzę, że tak ostatecznie nie jest. Stanowią oni około połowę kupujących. Reszta to dorośli, którzy wiedzą, że tak jak dbamy o ciało na siłowni, tak samo trzeba dbać o umysł. Obecnie popularnym trendem jest samodzielna nauka języka obcego. To są moi klienci, mówię im: „hej, wiem, że nie masz czasu, wiem, że pracujesz, ale ja znam rozwiązanie tego problemu". Ludzie mi wierzą, bo sam nauczyłem się szwedzkiego nie mając czasu, dlatego mogę ich uczyć. Jeśli będą słuchać moich wskazówek – zrealizują cel.

- Czujesz się autorytetem w dziedzinie nauczania skoro widzisz, że profesorowie, nauczyciele przychodzą na twoje wykłady i przyjmują twoje uwagi?
- Na pewno jestem autorytetem w zakresie popularyzacji nauki. Śmiało mógłbym się tak nazwać. Nigdy nie aspirowałem do roli naukowca, który sam wymyślił jakąś teorię. Po prostu bardzo dobrze zebrałem pracę różnych naukowców i w związku z tym jestem w stanie podjąć dyskusję na temat pracy kogoś innego. Taka jest rola popularyzatorów nauki: mamy zebrać z katedr uniwersyteckich to, co jest napisane niezrozumiałym językiem i podać czytelnikom w zrozumiałej formie.

Sprawdź także: Robert Lewandowski został ambasadorem marki OSHEE

- Jakie są według ciebie największe grzechy polskiego systemu edukacji? Nie chodzi mi tylko o szkolnictwo wyższe, weźmy też pod uwagę również podstawówki.

- Przede wszystkim kult wiedzy encyklopedycznej i ogólnej - to ma zastosowanie od początku do końca edukacji. To o tyle smutne, że możemy się pośmiać z Amerykanów, którzy mogą nie mieć pojęcia, że Europa to nie jest kraj, ale są granice wiedzy ogólnej. Specjalizacja wiedzy powinna nastąpić o wiele szybciej. Grzechem jest także to, że zapominamy, aby wytłumaczyć, jak przyswoić podane informacje. Jeśli uczymy i wymagamy, powinno się zadbać, jak należy przyswoić wiedzę. Na etapie pisania książki myślałem, że to mniejszy problem, niż mi się wydawało. Potem dostałem maile od nauczycieli z 20-letnim stażem i czytam, że „ta książka jest bardzo optymistyczna, bo w rzeczywistości jest znacznie gorzej". Nauczyciele mają wiecznie za dużo materiału i za mało czasu na jego realizację. Trzecim wielkim grzechem jest niewykorzystanie potencjału nauczycieli. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że w Polsce większość nauczycieli prezentuje dobry poziom, ale sprowadza się ich do roli głosicieli wiedzy. Ich zadaniem jest pokazanie czegoś na rzutniku lub prezentacji.

- Jesteś zwolennikiem teorii czy praktyki?
- Praktyki, mocno podbudowanej teorią. Wydaje mi się, że książka jest tego dobrym dowodem. Najpierw bardzo pokornie odrobiłem lekcje: najpierw się nauczyłem języka, a dopiero potem to opisałem, aby wiedzieć, jak osiągnąć to, o czym piszę. Bez praktyki to by się nie udało.

- Ktoś z Ministerstwa Edukacji Narodowej czy Nauki i Szkolnictwa Wyższego odzywał się do ciebie z propozycją współpracy, zapraszał na konsultacje?
- Nie, nie, nie. Jest dużo komentarzy, że książka powinna się znaleźć w obowiązkowym spisie lektur, że powinna być obowiązkowym elementem edukacji. Nikt się do mnie z tym nie zwracał. Trochę nie wierzę, że na etapie systemu edukacji da się coś zmienić. Prace polskich wybitnych pedagogów z XIX wieku pokazują, że już wtedy chcieli coś zmienić. Jeśli im się to nie udało przez 100 lat, to naprawdę nie wierzę, że im się to uda za naszego pokolenia.

Zobacz również: Polski czytnik inkBOOK Classic 2 konkurencją dla Kindle? [RECENZJA]

- To nie brzmi optymistycznie. Co byś w takim razie radził: mamy nadal się uczyć według starego, nieefektywnego systemu, a naszym indywidualnym zadaniem jest nauka po godzinach, rozwój własnych umiejętności?
- Trochę tak to wygląda, czyli w skrócie: weź sprawy w swoje ręce. Jeśli musisz się uczyć tych wszystkich rzeczy, a uczniowie często po prostu nie mają wyboru, to nie stosuj do tego starych metod, które nie mają nic wspólnego z nowoczesną metodą nauczania. Miej świadomość różnych sposobów za pomocą których możesz dotrzeć do pokładów własnego mózgu. Wszystko, czego natomiast uczymy się sami – uczmy się w nowoczesny sposób: przebadanymi naukowo metodami, które są stosowane z powodzeniem. Warto podjąć tej wysiłek, bo później po prostu życie jest łatwiejsze. Warto po prostu „włamać się do mózgu".
- Dziękuję za rozmowę.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki

Najnowsze