QUIZ PRL. Kamasze w PRL-u. Pamiętasz służbę wojskową w Wojsku Ludowym?
Studenci słyszeli o kamaszach, ilekroć atmosfera na uczelniach stawała się bardziej francuska (rewolucja obyczajowa 1968 r.) niż polska. Zawsze te „kamasze”, a za nimi myśl o pierwszym roku wojska przeżytym jako „kocur”, o ile w ogóle przeżytym, i kolejnym roku z minimalną liczbą za krótkich przepustek. Spędzonym na poligonach i w koszarach w roli gnębiącego, poniżającego, kopiącego kocura i gnającego go po błocie i wykrotach. To było tak zwane „falowanie i spadanie” – fala – bycie na samym dnie i na wierchuszce do samego końca wojska, a po takiej traumie być może nawet do końca życia - bez kamaszy ale w kamaszach.
Służba wojskowa w Polsce była nienawistna nie tylko wobec poborowych, którym np. nie poszły egzaminy wstępne czy końcowe na studiach oraz takich, którzy na studia w ogóle się nie wybierali ale i „do woja” nie było im śpieszno. Także, a może i przede wszystkim wobec tęskniących matek i narzeczonych zmuszonych z trudem i w oddaleniu być wiernymi niczym ta Katiusza, która „wychadiła na wysokij bierieg na krutoj”.Przed wojskiem uciekało się na kilka sposobów. Pierwszy, najbardziej radykalny, dobry dla ideowców pacyfizmu i anarchizmu (a więc głównie hipisów i punków), polegał na uszkodzeniu ciała uniemożliwiającym odbycie służby. Np. obcięciu palca wskazującego prawej ręki, co niewtajemniczeni w sprawy militarne traktowali jak uniemożliwienie pokazywania „gdzie jest przyjaciel, gdzie jest wróg” (Jacek Kaczmarski).
Kolejny sposób, „na chorobę”, był ryzykowny. Wymagał znalezienia lekarza, który za pieniądze bądź dla idei wystawi świadectwo o chorobie, z którą za chorobę nie da się odbywać służby zasadniczej. Bo zasadniczo, chociaż z całą pewnością nie da się jej stwierdzić, zagraża ona życiu. Najczęściej diagnozowano u „ocaleńców” choroby serca lub płuc. Dzięki czemu dostawali grupę „E” – coś w rodzaju „nawet w czasie wojny tylko do odstrzału”. Z kategorią „E” - trwale i całkowicie niezdolny do czynnej służby wojskowej – można było przeżyć w PRL z męskim dowodem osobistym nawet piękne chwile. Kolejna metoda – najbardziej kontrowersyjna i jednocześnie niosąca za sobą legendarne przypadki psychiatryczne, to metoda na wariata.
Zdesperowani i naprawdę bliscy szaleństwa lub popadający w ciężką depresję 19-latkowie, którzy dostali karty powołania z biletem w jedną stronę, lądowali w psychiatrykach. Albo po zasięgnięciu istotnych wskazówek z książek o schizofrenii czy psychozach albo na żywioł – odgrywając własnego, całkiem oryginalnego, niespotykanego wariata.
Psychiatrzy leczący w „szpitalach dla psychicznie i nerwowo chorych” nie mogli mieć pewności, czy jeśli nie odprawią któregoś z pacjentów z rozpoznaniem „symulant”, nie zacznie on strzelać do kolegów na pierwszej lepszej warcie. Najczęściej więc diagnozowali przewlekłą depresję, psychozę maniakalno-depresyjną a nawet schizofrenię, chociaż w ta wymagała nieprzeciętnej siły ducha i takiegoż talentu.
Czwartym sposobem, takim już zupełnie bez „świrowania”, była ucieczka na Zachód, a piątym, bodaj budzącym największy „szacun” polskich środowisk kontrkulturowych jawna i bezczelna odmowa służby wojskowej z powodu przekonań, w tym także religijnych. Po wybraniu tej drogi trafiało się na dwa lata do zwykłego więzienia, gdzie pośród gwałcicieli, morderców i złodziei było się „gościem” poklepywanym po plecach i otrzymywało się tysiące kartek od zakochanych nastolatek, szczerze wierzących w „pacyfizm for ever”.