Gwiazdka w PRL-u

Święta Bożego Narodzenia w PRL-u. Jak bardzo różniło się od obecnych świąt

Była Wigilia, ale nie wiadomo czego. Były święta, ale nie wiadomo jakie – tak właśnie komunistyczne władze starały się ominąć fakt, że większość Polaków świętuje umowną rocznicę narodzin Jezusa Chrystusa. Jednak nie tylko ideologiczna walka zapadła w pamięć tym, którzy żyli w PRL-u. Walczyć trzeba było też o zupełnie przyziemne rzeczy jak mięso czy pomarańcze. Jak wyglądało Boże Narodzenie w minionym ustroju? O tym opowiadają nam panie Ewa i Barbara z Warszawy oraz państwo Urszula i Grzegorz z Lipna.

Święta Bożego Narodzenia w PRL

Z gazet i kartek pocztowych wyzierał napis „Wesołych Świąt!”. Ba! Można było nawet spotkać słowo „Wigilia”! Z tym tylko, że nigdzie nie dodawano, iż mowa o Wigilii Bożego Narodzenia i to właśnie te święta mają być wesołe. Nawet Mikołaj nie był „święty”. Ale dobrze, że choć imię mu zostawiono po tym, jak nie udało się zastąpić go radzieckim Dziadkiem Mrozem. Powszechnie przyjęło się za to słowo „choinka” w odniesieniu do imprezy bożonarodzeniowej organizowanej w szkole czy zakładzie pracy. - Najgorzej ze świętowaniem Bożego Narodzenia było za Stalina. To były straszne czasy, nawet za głupstwo jak np. żart o Związku Radzieckim można było iść do więzienia – wspomina pani Ewa (83 l.). - Pamiętam jak dziś: był 1951 r., chodziłam wtedy do szkoły średniej. Dyrekcja urządziła nam choinkę. Zagonili nas do dużej sali i kazali śpiewać „Międzynarodówkę” - wspomina.

„Jak był Gierek, to był serek”

- Dla mnie to było nie do pojęcia. Chodziłam między kolegami i mówiłam, żeby nie śpiewali. Przecież powinny być kolędy, a nie jakieś komunistyczne pieśni. Niestety, doniesiono na mnie. Zostałam nazwana wrogiem klasowym i wychowanką kleru. Groziło mi wyrzucenie ze szkoły. Wybroniła mnie nasza wychowawczyni - Amerykanka, która uczyła nas angielskiego. Uparcie twierdziła, że nie mówiłam „nie śpiewajcie”, tylko „nie fałszujcie”, bo mam dobry słuch i chciałam, żeby „Międzynarodówka” wypadła jak najlepiej. Pomogło to tyle, że wprawdzie mnie nie wyrzucono, ale i nie przyjęto podczas ponownego naboru, kiedy szkoła zmieniła profil. Nie mogłam się dostać nigdzie, miałam trzyletnią przerwę w edukacji – mówi nasza czytelniczka.

Czasów stalinowskich nie mają prawa pamiętać Urszula (63 l.) i jej mąż Grzegorz (65 l.). - Moje dzieciństwo przypadało na rządy Gomułki. Na święta raczej niczego nam nie brakowało. Mój tata był rolnikiem, mieliśmy zwierzęta, więc nie było problemów z mięsem – mówi pani Urszula. Z kolei pani Barbara (81 l.) wspomina, że za Gomułki faktycznie nie było źle, ale nie przez cały czas. - Do połowy lat 60-tych zaopatrzenie było dobre, potem zaczęło brakować. A później przyszedł Gierek. Na początku znów było dobrze, potem się posypało. Kiedy zaś pierwszym sekretarzem został Kania, stworzono powiedzenie: „Jak był Gierek to był serek, a za Kani ani, ani”, które chyba najlepiej oddaje stan zaopatrzenia sklepów w tamtym czasie [początek lat. 80-tych – red.] – wspomina warszawianka.

Pieniądze to nie wszystko Sławomir Dudek

Kartki i rąbanka

I faktycznie, za komuny trzeba się było nieźle napocić, żeby przygotować Boże Narodzenie. Sprawę komplikowały kartki wprowadzone wobec braków w zaopatrzeniu. Choć PRL kojarzy się z reglamentacją towarów nierozerwalnie, to nie obowiązywała ona przez cały czas trwania ustroju. Najdłuższym okresem kartkowym w Polsce był czas od 1976 r. aż do końca komunizmu. Choć zdarzało się, że w sklepach brakowało właściwie wszystkiego, to karp czy choinka były powszechnie dostępne, a kupowało je się głównie na targach i bazarach. Nasi rozmówcy są zgodni – najtrudniej na święta było zdobyć mięso i cytrusy. Dobrze pamięta to pani Urszula. - Kiedy już założyłam swoją rodzinę, rzeczywiście bałam się, że mięsa może nie być. Zdarzało się, że już od maja mroziłam cielęcinę kupioną na wsi od chłopa, którą sama porcjowałam z połowy cielaka. Pamiętam, że na długo przed Bożym Narodzeniem starałam się ponadto o szynkę – opowiada nasza czytelniczka.Wymienia tu ona jeden z symboli świąt w PRL-u, czyli rąbankę. Wskazuje ją też pani Ewa. - Po mięso stało się w kolejkach, warto więc było mieć znajomych na wsi. Sama jeździłam do rolnika w kierunku Siedlec. Z jakimś obcym człowiekiem kupiliśmy świniaka na pół – wspomina nasza czytelniczka. Plusem zakupów „u chłopa” było nie tylko unikanie kolejek, ale i fakt, że w takim wypadku nie obowiązywały kartki. Minusem zaś to, że mięso było droższe niż w sklepie; ale przy tym lepszej jakości. Czy jednak taki handel był zgodny z prawem? - Jak najbardziej. To się nazywało ubój gospodarczy. Rolnik mógł sprzedawać mięso z takiego uboju, kiedy już zrealizował kontyngent, czyli przekazał daną ilość towaru do oficjalnego obrotu – wyjaśnia pani Barbara.

Statek z niedojrzałymi cytrusami

Jeśli jednak komuś nie udało się kupić mięsa na wsi, pozostawało mu stanie w kolejkach. - Bywały one naprawdę długie. Kiedy moje dzieci były starsze, brałam je na zakupy, by zajęły mi miejsce. Sama w tym czasie załatwiałam inne przedświąteczne sprawunki – śmieje się pani Urszula. Jej mężowi kolejki kojarzą się najbardziej z polowaniem na cytrusy. - Długo stało się po pomarańcze. Dzielono je na sztuki na dzieci. Był górny limit, maksymalnie można było dostać np. pięć owoców, a jak ktoś miał sześcioro dzieci, to już dla tego ostatniego nie było – mówi pan Grzegorz. - Pomarańczy faktycznie brakowało – potwierdza pani Barbara. - Przed Bożym Narodzeniem ciągle się słyszało, że do Polski przypłynął statek z cytrusami i bananami, tylko trzeba na nie poczekać, bo muszą dojrzeć – wspomina z rozrzewnieniem.A co z prezentami dla dzieci? Czy pod choinką znajdowały tylko puste miejsce? - Nic z tych rzeczy. Zabawek nie brakowało. Moi synowie, jak to chłopaki, dostawali szable, kolejki lub książki. W Peweksie można też było kupić resoraki – mówi pani Urszula. Z kolei pan Grzegorz, który pracował w urzędzie miejskim we Włocławku (obecnie małżeństwo mieszka w Lipnie), wspomina, że szefostwo nigdy nie robiło żadnych problemów ze świętowaniem, organizując nawet choinkę dla dzieciaków. - Przychodziły świetliczanki, które organizowały gry i zabawy, a Mikołaj rozdawał paczki – wspomina mężczyzna. - Zdarzało się, że te paczki były naprawdę bogate, aż musiałam dzieciom wydzielać słodycze – dodaje pani Urszula. Paradoksalnie, to właśnie z porcjowaniem słodkości wiąże się jej najbardziej negatywne wspomnienie ze świętami w PRL-u. - Chciałam kupić synom czekoladę. Była na kartki z limitem pół tabliczki na dziecko. Mam trzech synów, więc dostałam półtorej tabliczki. Jedną po prostu przecięto. Wydawało mi się to strasznie nieeleganckie – wspomina nasza czytelniczka. Dodaje, że w czasach, kiedy słodyczy brakowało, ludzie we Włocławku kupowali bombonierki przywiezione na handel z NRD.

Sonda
Chciałbyś spędzić święta z:

Warto podkreślić, że, inaczej niż dziś, w sklepie nie można było kupić opłatka. Były dostępne wyłącznie w kościele. Księża nawet ostrzegali przed oszustami, którzy rozprowadzali opłatki – mówi pani Barbara. Jak wynika z opowieści naszych czytelników, takich „mrocznych” wspomnień związanych z Bożym Narodzeniem w PRL-u jest jednak zdecydowanie mniej niż tych pozytywnych. - Przed świętami rzucili do sklepu kawę, której zawsze brakowało. Była droga, a ja nie miałam dużo pieniędzy. Powiedziałam sama do siebie, że szkoda, iż wystarczy mi tylko na jedną paczkę, a wtedy jakaś kobieta wyszła z kolejki i dała mi pieniądze, mówiąc, że kiedyś jej oddam – uśmiecha się pani Ewa. - Mimo braków, często okazywało się, że jedzenia i tak po Bożym Narodzeniu za dużo zostało. Dla mnie największą różnicą jest zmiana podejścia do świętowania. Dziś są konwenanse, trzeba się zapowiedzieć itd., a wtedy to był spontan, klimat i atmosferka… Choć może ja to tak odbieram, bo mowa o latach mojej młodości? Wiem, że po prostu było super – podsumowuje pani Urszula.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki

Nasi Partnerzy polecają
Najnowsze