Tak mi się to przypomniało, gdy po opublikowaniu kilka dni temu przez Eurostat koszyka cen kilku produktów spożywczych, co poniektórzy okrzyknęli, że Polska to kraj tanizny a nie drożyzny. No rzeczywiście, jeśli spojrzymy na ten koszyk, to stoi tam, jak byk, że ceny np. alkoholu, papierosów, pieczywa, mleka, mięsa itd. są średnio o 31 proc. niższe, niż średnia cena tych produktów w Unii.
To magia statystyki i to powiedzmy sobie szczerze statystyki dość poważnie zaburzonej. Zaburzonej przez to, że mamy ceny podane w wartościach bezwzględnych, co może być przydatne dla turystów jadących np. do Włoch i chcących się zawczasu zaopatrzyć w tańszą kiełbasę, papierosy, czy cukier, ale w żaden sposób nie jest to istotne dla mieszkańców. Dla mieszkańców istotne jest to, ile tych produkt umieszczonych w koszyku Eurostatu mogą kupić za swoją miesięczną pensję.
No i tutaj z lidera taniości lecimy w głęboką otchłań drożyzny. Średnie zarobki w UE wynoszą bowiem… niemal 13 tys. zł miesięcznie, co jak łatwo policzyć stanowi niemal trzykrotnie więcej, niż u nas. No to teraz porównajmy siłę nabywczą Polaków z innymi mieszkańcami Unii. Ceny produktów w Belgii (cały czas trzymam się koszyka Eurostatu) są ok. dwa razy wyższe, niż w Polsce. Zarobki jednak czterokrotnie wyższe.
Podobnie jest w Niemczech, Austrii, czy Szwecji. Lepiej wypadamy jedynie na tle dawnych demoludów, gdzie zarobki są niższe, niż u nas, a ceny, generalnie wyższe. Zanim więc okrzykniemy nasz kraj najtańszym w galaktyce a Polaków najbogatszych we wszechświecie proponuję chłodny prysznic i przestudiowanie kilku niezbyt skomplikowanych danych. A jak dla kogoś to zbyt trudne, to polecam wizytę na najbliższym bazarku, oj nasłuchacie się tam o taniźnie, nasłuchacie.