Spis treści
- Kochanek - Jerzy Kalibabka i jego podboje
- Konsul - Czesław Śliwa i jego aliasy
- Król - utalentowany fałszerz, Czesław Bojarski
Na procesie uwodziciela i złodzieja Jerzego Kalibabki panie wpatrywały się w prostego chłopaka z Wybrzeża z niedowierzaniem. Pospolitej urody, bez manier, uwiódł, jak sam twierdzi, ponad dwa tysiące kobiet? Ale już po godzinie dochodziły do wniosku, że Kalibabka ma w sobie "to coś". Po ukazaniu się w „Przeglądzie Tygodniowym” artykułu na temat fenomenu Jerzego K. panowie słali do redakcji listy pełne oburzenia. „Nasze panie okazały się nieostrożne i rozwiązłe. I to one, a nie oszust korzystający z ich nieroztropnej wiary w miłość, są winne całej afery”. Zakończonej długą odsiadką sprawcy wielu ciąż, załamań nerwowych i sercowych oraz ogołoceń. Za to młode dziewczyny z miejscowości, w których od lat nic się nie działo, prosiły o więzienny adres osadzonego Jerzego K., by móc zakochać się choć korespondencyjnie.
Kochanek - Jerzy Kalibabka i jego podboje
„Całowałeś usta, całowałeś piersi... O, Kalibabko!” - to fraza z wiersza przesłanego na ów pożądany adres. Z jego treści nie wynikało, czy podmiot liryczny faktycznie był jego kochanką, jedną z tych ponad dwóch tysięcy, czy tylko marzył. „Ja nie jestem przestępcą. Chciałem tylko mieć wszystkie kobiety świata. Wszystkie naraz”. To słowa Jerzego, mające dowieść przed sądem, że aresztowanie go jest nieporozumieniem.
Linia obrony opierała się na dwóch przesłankach: uwodzenie nie jest karalne, a większość korzyści materialnych, jakie podsądny uzyskał z miłosnego procederu została mu podarowana przez zakochane kobiety. Prosił, a one dawały pieniądze, kosztowności, dewizy. Przyznawał się do kilku stałych dziewczyn. Resztę kobiet, które cynicznie wykorzystywał, nazywał kocmołuchami. Kocmołuchy same prosiły się o kłopoty. Obnosiły się publicznie ze swoim bogactwem, licząc, że złapią w ten sposób równie majętnego narzeczonego.
Polecany artykuł:
Kalibabka, zapoznawany w kawiarni, pociągu lub po prostu na ulicy, wyglądał jak milion dolarów. Miał na sobie oryginalne jeansy z Pewexu, resztę też zapewne stamtąd, pachniał z daleka Old Spice’em. Na palcach złote pierścienie, w tym rodowy sygnet, na szyi gruby łańcuch wart z piętnaście wakacji w Bułgarii. Wszystko to razem, plus nonszalancja, robiło na kobietach, od znacznie młodszych do znacznie starszych od Kalibabki, spodziewane wrażenie. Rozkochiwał je więc, budził zaufanie, by pożyczyć pieniądze „na święty nigdy” lub ordynarnie obrabować ich mieszkania, czy zniknąć z hotelu z biżuterią, futrem i portfelem.
PRL-owskiego uwodziciela schwytano w Szczawnicy, wiosną 1982 roku. Stał się tematem artykułów, na kanwie jego przygód nakręcono film. Uwiódł ponoć znaną aktorkę, brylował w wyższych sferach biznesowych niczym Nikodem Dyzma w rządowych, a w więzieniu palił wyłącznie amerykańskie papierosy. Skąd się wziął? Z małej miejscowości niedaleko Międzyzdrojów, gdzie łowił ryby wysłużonym kutrem odziedziczonym po ojcu. Skończył podstawówkę. Chętnie opowiadał dziennikarzom o swoich wyczynach, licząc, że w ten sposób stanie się legendą. Z jego opowieści wyłaniał się wizerunek nie tyle szarmanckiego kochanka i uwodziciela, co agresywnego cynika. Bo Kalibabka bił. A one mu wybaczały. Pośród jego dziewczyn były piętnasto i szesnastolatki, opowiadał też, że miał czternastoletniego „kocmołucha”. Psychologowie stwierdzili, że nie jest romantycznym amantem, tylko socjopatą. W 1984 r. sąd w Nowym Sączu skazał Jerzego K. na 15 lat więzienia za popełnienie 103 przestępstw. Na procesie zeznawało 200 kobiet. „Wszystkie je kochałem”, powiedział w ostatnim słowie. Po odbyciu kary imał się różnych zajęć, między innymi prowadził kursy uwodzenia.
Konsul - Czesław Śliwa i jego aliasy
Czesław Śliwa. „Ten to był egzemplarz jakiego nie widziałam”, powie po latach kobieta, z którą jako ambasador brylował na parkiecie. Czesław nazywał się przed wojną Icek Silber. Rodzice, by ratować synka, oddali go polskiemu małżeństwu Śliwów. Rolę Cześka Śliwy odegrał doskonale, dzięki czemu, w przeciwieństwie do całej rodziny Silberów, przeżył. Gdyby nie talent aktorski, Śliwa zostałby krawcem, jak jego ojciec. Rolą, która najbardziej zapadła w pamięć „widzów”, była kreacja austriackiego konsula.
Śliwa sfałszował listy uwierzytelniające i dokumenty. Podrobił austriackie pieczątki. „Konsulowi” salutowała milicja, a wystawne bankiety, na których był honorowym gościem, organizowały władze Wrocławia. Rzekomy dyplomata wyłudzał niebotyczne sumy, obiecując, że wszelkie koszty pokryje w swoim czasie ambasada w Wiedniu.
Jeden z największych oszustów w PRL był nie tylko genialną podróbką konsula. W innych wcieleniach był Ickiem Silberzweigem, Jackiem Benem Silbersteinem, Jackiem Silberzweigem czy Jackiem Elizeuszem Zilbercfaigiem. Im bardziej „silber”, tym więcej dostawał złota.
Podając się za zagranicznego dyplomatę, jął zakładać we Wrocławiu austriacki konsulat. W związku z tym oferował naiwnym pracę za łapówki. Nazwał potem tę swoją działalność żartem towarzyskim. „Wchodziłem do poważnych urzędów” – powiedział podczas procesu o oszustwo – „nie spostrzegali, że mam fałszywe papiery. Dawali mi pieniądze, a ja w zamian ofiarowałem im fikcję”. Na długo zanim został konsulem, w latach 50. sfałszował dyplom wyższej uczelni i przez jakiś czas odgrywał rolę mgr inż. włókiennictwa. Dzięki sfałszowaniu dyplomu AGH, został z kolei inżynierem górnictwa. Kiedy zapragnął zostać oficerem, zmajstrował idealną książeczkę wojskową z historią kariery w Polskiej Armii.
Pierwszy raz trafił do więzienia za bezprawne użycie munduru górniczego – wystąpił w nim na własnym ślubie. Jego filozofia była prosta: „w życiu zmieniać należy trzy rzeczy: miejsce pobytu, zawód i tożsamość”. Po amnestii w 1964 r. wcielał się w role inżyniera racjonalizatora, wynalazcy spadochronu do hamowania samolotów odrzutowych, podpułkownika armii izraelskiej. Wpadł jako producent odzieży za wyłudzanie pieniędzy na poczet dostaw płaszczy.
Po wyjściu póki co nie miał planu na dłuższą tożsamość. Dopóki w zaświadczeniu o zwolnieniu (na skutek urzędniczej pomyłki) nie zobaczył nazwiska „Silbersweig”. Mając prawdziwe tym razem dokumenty, w warszawskiej Ambasadzie Królestwa Holandii ubiegał się o wyjazd do Izraela. Pismo od ambasady miało mu pomóc w karierze dyplomaty. Uwiarygadniała go wizytówka „dr Ing. Jack Silberstein Consul General Osstereich 17 Vien Pradergasse 174 HOTEL MONOPOL ORBIS”. Brylował na rautach, poznając prominentnych polityków. Przedstawił stosownym władzom kopię pisma, które złożył w Radzie Państwa: „Uwierzytelniając listę Korpusu Dyplomatycznego Austrii dla Korpusu Generalnego w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej Urząd Kanclerski Austrii powołał na lat cztery Konsula Generalnego Austrii w PRL Dr inż. Jacka Ben Silbersteina nadając mu rangę konsularną”.
Król - utalentowany fałszerz, Czesław Bojarski
Czesław Bojarski był prawdziwym inżynierem, po studiach we Lwowie. Nigdy jednak nie pracował w swoim zawodzie, a talent do kopiowania malarzy impresjonistów wykorzystał do podrabiania ogromnych pieniędzy. Zanim został jednoosobową mennicą próbował bez skutku zarobić na własnych patentach. Jeden z nich – plastikowy ołówek – przydał mu się jak znalazł do podrabiania banknotów uznawanych za niepodrabialne. We Francji, dokąd trafił po przegranej kampanii wrześniowej, brał na warsztat banknoty o dużych nominałach, m.in. stufrankowe: z młodym Napoleonem w nastroju bojowym.
Banknoty Bojarskiego były doskonałe, bo też jego talent był niepospolity. Dlatego nazywany jest królem fałszerzy. Znawcy francuskich banknotów po długich pracach porównawczych wychwycili dwie różnice między setkami oryginalnymi i podróbkami Bojarskiego: kosmyk włosów i płatek w kwiatku. Zresztą były to celowe „zaniedbania” autora, który lubił wiedzieć czym płaci. Bojarski najpierw podrobił banknot tysiącfrankowy, potem pięciotysięczny „Terre et Mer”, a ostatni – stufrankowy. Wszystko po to, by uniezależnić się finansowo od teściów.
Warsztat fałszerz skompletował z urządzeń własnych patentów, zrobionych z gratów nabytych za grosze u handlarza starzyzną. Np. jego maszyną do postarzania pieniędzy był elektryczny mikser własnego projektu i wykonania, do którego wsypywał domowy kurz i popiół kadzidlany zbierany w kościołach. Żona i dzieci Bojarskiego były przekonane, że jeździ po kraju jako komiwojażer, zarabiając na różnicach cen. A ten faktycznie, jeździł, do połowy lat 50. wprowadzając na rynek 1500 fałszywych banknotów miesięcznie. W sumie 300 mln starych franków! Został skazany na 20 lat więzienia.
Dzisiaj banknoty Bojarskiego są gratką dla kolekcjonerów na całym świecie. Kilka lat temu na paryskiej aukcji „Bojarski z Napoleonem” poszedł za ponad 7 tys. euro.