Minister rodziny, pracy i polityki społecznej, Elżbieta Rafalska przyznała, że „chciałaby wszystkim w ZUS podnieść pensje, ale w tym roku nie ma na to środków". Najszybciej o wzroście wypłat będzie można myśleć dopiero w 2018 roku.
Rafalska wskazuje, że trwa rok budżetowy, dlatego spełnienie oczekiwań pracowników ZUS-u jest absolutnie niemożliwe, ponieważ rząd obowiązuje ustawa budżetowa.
Zobacz także: ZUS przygotowuje się do oblężenia
Pracownicy ZUS-u oczekiwali wzrostu pensji nawet o 700 złotych. Na razie jednak będą musieli przyjąć na swoje barki jeszcze więcej obowiązków, bowiem liczba uprawnionych do pobierania świadczenia wzrośnie o ok. 330 tys od października b.r. Choć Zakład spodziewa się tłumów, które będą pojawiać się w drzwiach urzędu na razie wygląda na to, że nie zapłaci więcej.
Od lipca w każdym urzędzie będą działać doradcy emerytalni, którzy mają pomóc w podjęciu decyzji o przejściu w stan spoczynku lub pozostaniu na stanowisku, mimo osiągnięcia wieku emerytalnego. Obowiązków będzie coraz więcej, choć pracownicy ZUS-u już skarżą się na przepracowanie i nadgodziny, które w wielu przypadkach przekraczają nawet 100 godzin w miesiącu.
Sprawdź również: Bank uratuje dłużników z finansowych tarapatów
Minister rodziny, pracy i polityki społecznej podkreślała w rozmowie z Polską Agencją Prasową, że zdaje sobie sprawę z niskich wynagrodzeń w ZUS-ie, choć od dwóch lat podwyżki rokrocznie wynosiły ok. 150 złotych brutto. Dlatego bierze pod uwagę wzrost wynagrodzeń, ale dopiero w 2018 roku. Na wstępie zaznacza, że postulat podwyżki 700 złotych jest niemożliwy do spełnienia.
Według niej, reforma emerytalna, choć wiąże się ze zwiększoną liczbą obowiązków, wbrew pozorom jest szansą na wyższe zarobki, bowiem nie będzie to praca za darmo – nadgodziny będą dodatkowo płatne, a także przewiduje się system motywacyjny w postaci premii i nagród.
Źródło: /PAP /rp.pl