W PRL uciechą dorosłych był wszechobecny alkohol, a radością dzieci miały być cukierki, niczym w Kraju Rad kanfiety. Niestety, tej radości było niewiele. W każdym razie zanim zaczęto robić produkty „radościopodobne” ze sztucznej czekolady, której skład, identycznie jak skład peerelowskiej „sztucznej marmelady”, pozostaje słodką tajemnicą.
Słodycze w Polsce Ludowej były niezmienne niczym skamieliny. Przez długie dziesięciolecia żadnych „nowych trendów”, zaskakujących kształtów, choćby znikomych słodkich wabików. Wciąż, przez lata, znane formy i nazwy, wszystkie mniej lub bardziej pożądane i zwykle nieobecne. Nawet w budkach prywatnych oferowano słodkości sprzedawane również za sanacji, niezmienne „od przedwojny”. Bywało, że landryny i czekoladki latami spoczywały w bombonierach z huty Hortensja i innych wybitnych hut. Sklejone, nadjedzone przez mrówki, pozorowały dobrobyt. Równie prawdziwe, jak wódka przebrana za celofanowego pudla.