Spis treści
- Polska Rzeczpospolita Kartkowa
- Wszyscy mamy takie same żołądki!
- Parówkowi skrytożercy, czyli mięso poza reglamentacją
- Ogromne nakłady na reglamentowanie żywności
- Rozszerzenie wolnego rynku mięsa
- Reglamentacja żywności - stały motyw PRL-u
W PRL-u i ustroju realnego socjalizmu, w którym zwykle nie było czego kupić za zarobione pieniądze, liczyły się kartki reglamentaycjne. Za pomocą kartek żywnościowym reglamentowano wszystko to, co było trudne do dostania. Założenie było proste. Jeśli ci, którzy kupują więcej, będą zmuszeni kupić mniej, zostanie akurat tyle, żeby wszyscy mieli mniej więcej po równo. Jednak w systemie, który wymykał się logice, wszelkie reguły z niej wynikające po prostu się nie sprawdzały. Za to dochodziło do skutku coś, z czego społeczeństwa, którym przyszło żyć pod dyktando państwa, słynęły: zdolność do przechytrzania wszelkich uciążliwych norm wprowadzanych odgórnie. Polacy pokątnie zrobili więc z systemu reglamentacji dóbr konstrukcję znacznie bardziej złożoną, za to pozwalającą żyć na własnych warunkach. Czyli mając na stole tyle wołciela, ile się chciało, a nie tyle, ile chciałaby dać partia.
Polska Rzeczpospolita Kartkowa
Reglamentacja, którą w Polsce wprowadził okupant wkrótce po wybuchu II wojny światowej, utrzymała się – z niedługimi przerwami – do 1953 r.
W świadomości społecznej dominowało przekonanie, że to najsprawiedliwsza metoda podziału dóbr, których brakuje. W tak mięsożernym kraju jak nasz oczywiście głównie chodziło o mięso. Za każdym razem, gdy gospodarka sterowana ręcznie kulała do tego stopnia, że sklepy pustoszały, klasa robotnicza twardo domagała się od władz reglamentacji. Było tak w latach 1959, 1967 i 1970, a wprowadzenie kartek to jedenasty postulat z dwudziestu jeden wysuniętych w sierpniu 1980 r.: „Wprowadzić na mięso i przetwory kartki – bony żywnościowe (do czasu opanowania sytuacji na rynku)”.
Dekada Gierka, której początki kojarzą się z nagłym poprawieniem sytuacji zaopatrzeniowej, również skłaniała ludność, zwłaszcza mieszkającą w małych miejscowościach, do opowiadania się za kartkami. Talony na artykuły spożywcze miały przywrócić sprawiedliwość dystrybucyjną, ponieważ ekipa pierwszego sekretarza dbała głównie o zapełnianie półek tam, gdzie skupiska zakładów przemysłowych, a co za tym idzie klasy robotniczej, były największe. Dostępność tzw. dóbr deficytowych, do których zaliczano m.in. mięso, była bardzo nierówna. Ta mniej zaopiekowana część coraz silniej rozwarstwiającego się społeczeństwa wręcz marzyła o tym, żeby dostać do ręki kartkę gwarantującą, że będzie mogła „jeść jak górnik”.
Wszyscy mamy takie same żołądki!
W listopadzie 1980 roku dyskretnie przeprowadzono w kraju „ankietę kartkową”. Wykazała, że ponad 76 proc. mieszkańców miast i 66 proc. osób ze wsi chce reglamentacji mięsa. Bo „żołądki warszawskie są takie same jak te na prowincji”. Wkrótce więc Ministerstwo Handlu Wewnętrznego i Usług skupiło się na czymś, co nazwano w stylu ówczesnej nowomowy „koncepcją sprzedaży mięsa i jego przetworów przy zastosowaniu systemu kartkowego”. Nastąpił trudny poród trojaczków reglamentacji: wariantu ilościowego, wartościowego oraz punktowego. Jak złożone były to koncepcje, niech świadczy choćby opcja punktowa, która zasadzała się na mającym równowartość 10 punktów kilogramie mięsa umownego, w skład którego wchodziło 30 proc. wołowiny, 50 proc. wieprzowiny i 20 proc. drobiu. Przy okazji ktoś wpadł nawet na pomysł (zwany wariantem zakładowym), aby tysiąc największych zakładów przemysłowych co tydzień rozdawała pracownikom paczki z „mięsem umownym”, co miałoby rozładować kolejki w całym kraju. 1 kwietnia 1981 r. wprowadzono w życie wariant wartościowy, dając ludziom ułudę sprawiedliwości społecznej, mierzonej „masą mięsno-tłuszczową” gwarantowaną po cenach dotowanych.
Parówkowi skrytożercy, czyli mięso poza reglamentacją
Pod koniec lat 80. przydziały mięsa – od 0,5 do 7 kg – przysługiwały ponad 33,5 mln obywateli. Duża część z nich robiła wszystko, by przechytrzyć system. A ponieważ Polak potrafi, z raportu PIH dla rządu wynikało, że 40 proc. mięsa rozchodzi się poza reglamentacją. Kontrola tysięcy sklepów była niemożliwa. Poza tym na nagłą kontrolę panie sklepowe miały swoje sposoby. Pojawił się masowy handel kartkami pochodzącymi z kilku źródeł. Najbardziej oczywiste, wynikające z zaciskania pasa przez emerytów, chłoporobotników i studentów posiadających podwójne bony, wcale nie było głównym. Mnożyły się włamania do biur reglamentacji, poza tym urzędnicy zajmujący się dystrybucją kartek mieli swoje sposoby, żeby jakąś część z nich zaoszczędzić. Kontrola przeprowadzona w 1983 r. w Ostrowie Wielkopolskim wykazała, że było to ponad 1,5 tys. kartek miesięcznie. NIK, ustami Stanisława Pawłowskiego przyznał się prasie z rozbrajającą szczerością: „Właściwie to nie wiemy, komu i jaka kartka się należy”. Ta niewiedza powodowała, że np. milion kartek na mięso i 2 mln na cukier wydawano, chociaż nie przysługiwały. Każdego miesiąca nowa pula kartek była wyzwaniem dla kombinatorów.
Ogromne nakłady na reglamentowanie żywności
Dopiero w połowie lat 80. zwrócono uwagę na to, jak bardzo kosztowna jest kartkowa machina. Podsumowano nakłady i środki na ten cel i wyszło, że przy samym kolportażu kartek pracuje 200 tys. osób, 40 tys. zajmuje się ich rozliczaniem, a 6 tys. kontroluje działanie systemu. Ich pensje generowały koszty podkopujące gospodarkę, zamiast ją wzmacniać. Poza tym paradoksalnie, choć kartki gwarantowały skromne porcje mięsa, społeczeństwo kupując dodatkowe na czarnym rynku, pożerało ogromne ilości „masy mięsno-tłuszczowej”, tudzież wołciela. Od 1986 roku władza marzyła o zniesieniu kartek, ale zwyczajnie bała się ludzi. Wicepremier Zenon Komender rozważał ze strachem, „Jeżeli się zdecydujemy na wolny rynek, na drugi dzień będzie straszliwy alarm [...]. Trzeba tym wszystkim, którzy proponują takie łatwe odejście od reglamentacji przypomnieć, co to będzie...”
Rozszerzenie wolnego rynku mięsa
Kartki okazały się jednak za drogie dla państwa i pod koniec 1986 roku opracowano „warunki odejścia od sprzedaży reglamentowanej mięsa i jego przetworów”. Dalej jednak zgodnie z deklaracjami władz, „sterowano masą mięsną, pochodzącą ze skupu centralnego”. Gazety zaczęły pisać o „smrodku reglamentacji”, a odchodzenie od kartek szło jak po grudzie. Mijał rok od opracowania „warunków odejścia”, a mięsa na kartki nie decydowano się tknąć. Zamiast tego skupiono się na odejściu od reglamentacji czekolady. Powstały „założenia w zakresie rozszerzania wolnego rynku mięsa”, pozwalające od września 1988 r. na większą samodzielność wojewodów i prezydentów miast w sprawie miesięcznych przydziałów „masy mięsno-podrobowej”. Bezwzględny priorytet dostaw na karty zaopatrzenia, tak bardzo pilnowany przez władze, został pokonany dopiero przez stary dobry kapitalizm. Bo nawet przy Okrągłym Stole nie zdecydowano się na likwidację kartek. Zniesiono jedynie zasadę realizowania ich w jednym sklepie. No i uznano, że w zakres pojęcia wołciel, obok wołowiny i cielęciny z kością ma wejść także mielone i kurczaki. Po wyborach 1989 roku nastąpił punkt przełomowy, a to za sprawą chłopów. Ci, w oczekiwaniu na wolny rynek, niczego nie sprzedali państwu, a masa Polaków dostała bony bez pokrycia, ale o wartości sentymentalnej.
Reglamentacja żywności - stały motyw PRL-u
Dzisiaj dziadkowie mogą opowiadać wnukom, jak to np. po wojnie na kartki sprzedawano chleb, mąkę, kaszę, ziemniaki, warzywa, mięso, tłuszcze, cukier, słodycze, mleko, kawę, herbatę, sól, ocet, naftę, zapałki i mydło, co było przedłużeniem norm wprowadzonych przez okupanta. W 1946 r. z limitacji wypadły zapałki i warzywa, herbata i kawa, w kolejnym zlikwidowano kartki na sól i naftę, potem też na ziemniaki, cukier, kaszę, koce i swetry, a cała powojenna reglamentacja skończyła się 1 stycznia 1949 r. Ciekawie można pogawędzić o bonach na mleko i tłuszcze. Było to kuriozum zwiastujące lata 50. Dostawało się bon na mleko i tłuszcze spożywcze do zarejestrowania w sklepie, i do tego 3 terminy realizacji przydziału. Nigdy nie było wiadomo, czy dostanie się poza mlekiem przydziałowe masło, smalec, czy margarynę. Jednak tłuszczowa farsa trwała niedługo, po czym nastąpiła, oczywiście reglamentowana przez władze, ponad dwudziestoletnia przerwa – czas bez kartek i bonów. Czerwiec 1976 r. kojarzymy dzisiaj z cukrem na kartki (po 10,50 zł za kilogram). Dodatkowo można było sobie dosłodzić życie, kupując kilogramy cukru po 26 zł. W 1984 r. wprowadzono kartki na benzynę, ale i wcześniej ją reglamentowano, i to w sposób „matematyczny”, zależny od ostatniego numeru w rejestracji i daty. Np. „trójki” tankowały 3., 13. i 23. dnia miesiąca, „jedynki” 1., 11. i 21. dnia miesiąc itd. Socjalizm, daleko posuwający się w swej tendencji do komplikowania ludziom życia, w kiełbaszeniu systemów kartkowych osiągał szczyty. Rozbudowywał je i biurokratyzował, mnożył i gmatwał zasady, dodawał kartki i odejmował, i dodrukowywał. Co miesiąc w sklepach pojawiały się nowe „obwieszczenia o zmianach w bieżącej sprzedaży reglamentacyjnej”. I tak do momentu aż zmiany, i to te przeciw reglamentacji czegokolwiek, zaszły za daleko.