Jak informuje "Rzeczpospolita" informatyk pracujący na umowie śmieciowej w Ministerstwie Zdrowia wywalczył w sądzie etat. Jak to możliwe? Mężczyzna pracę zaczynał jako student. Ale pomimo upływu czasu i podnoszenia przez niego kwalifikacji resort ochrony zdrowia nie zatrudnił go na etacie, tylko latami przedłużał mu umowę śmieciową. W tym czasie urząd ogłaszał konkursy na stanowisko informatyka. Ale zdaniem urzędników, mężczyzna ten nie spełniał nigdy wymaganych w ogłoszeniach warunków. Natomiast na zasuwanie na śmieciówce w pełnym wymiarze godzin, pod nadzorem pracodawcy i w miejscu pracy nadawał się doskonale. Ale do czasu.
Zobacz: Młodzi zarabiają mniej niż seniorzy
Informatyk skierował sprawę do sądu. I sąd przyznał mu rację. Zdaniem Sądu Najwyższego mężczyzna był po prostu praconikiem w rozumieniu Kodeksu Pracy. Zatem należy mu się zaległy urlop, zapłata za nadgodziny i ochrona przed wypowiedzeniem.
Wyrok ten jest zielonym światełem dla około 40 tys. osób, które latami, kiedy to zamrażano pensje i etaty w urzędach, pracowały tam na śmieciówkach. Z raportu Najwyższej Izby Kontroli wynika, że umowy cywilnoprawne najczęściej były stosowane w Ministerstwie Rolnictwa (366 umów na kwotę 3,5 mln zł), Ministerstwie Środowiska (843 umowy na kwotę 1,2 mln zł).
Źródło: "Rzeczpospolita"