O tym, jak bardzo jesteśmy dotknięci PRL-owską mentalnością, świadczą dwie rzeczy - szokująco niska jakość usług, a co za tym idzie brak jakiegokolwiek szacunku dla klienta oraz kombinatorstwo.
Kilka dni temu wraz z rodziną pojechałem nad Zalew Zegrzyński na obiad. Drewniana karczma, dobre jedzenie, piękna pogoda. Miało być miło. Gdy wjeżdżałem na parking restauracji, młodzieniec bezceremonialnie zażądał zapłacenia 7 zł. Dziwna to praktyka, żeby w eleganckich lokalach brać opłaty za szatnię, toaletę czy parking. Wzięta rodem z PRL. Zapłaciłem, co miałem zrobić, inaczej bym nie zjadł. Młodzieniec oświadczył, że jak wrócę z rachunkiem, to on mi odda 5 zł. Czyli wyjdzie na to, że parking będzie mnie kosztował tylko 2 zł. Wróciłem, rachunek pokazałem i otrzymałem 5 zł. Ale młodzieniec odmówił wystawienia paragonu za pobrane 2 zł, choć tak nakazuje prawo. - Spójrz pan, tu ze sto samochodów stoi i nikt nie chce paragonu, tylko pan. Gdyby tak wszyscy robili, tobym nic nie zarobił - oświadczył otwarcie. 2 zł to nie fortuna. Ale jeżeli przemnożyć tę kwotę przez tych 100 aut, a później przez choćby tylko 200 dni w roku, to już się robią ogromne pieniądze zdobyte w tajemnicy przed urzędem skarbowym. Pazerny i głupi restaurator zdobył dwa złote, ale stracił klienta i ściągnął na siebie skarbówkę. Tkwienie w PRL-u się nie opłaca.