Dopłaty do aut elektrycznych. Podatnicy dołożą do Tesli dla bogaczy
NFOŚiGW podało PAP, że od kiedy uruchomiono program dopłat do zakupu auta elektrycznego, 2,7 tys. Polaków złożyło wnioski o dofinansowanie warte 56 mln zł. Ponad 66 mln zł trafiło do leasingodawców, co pozwoliło sfinansować 2,2 tys. pojazdów elektrycznych. W programie "Mój elektryk" przewidziany jest limit wartości pojazdu do 225 tys. brutto. W przypadku posiadaczy Karty Dużej Rodziny limitu nie ma. Czyli jak masz trójkę dzieci, to możesz kupić sobie Teslę za pół miliona złotych i jeszcze państwo ci do tego dołoży.
Nie ukrywajmy, osoby o przeciętnych zarobkach w Polsce, do tego z trójką dzieci raczej nie stać na wyłożenie 200 tys. zł na samochód. Ogólnie Samochody EV do najtańszych nie należą, a przeciętny Kowalski raczej nie jeździ Teslą, tylko - posłużmy się stereotypem - 15-letnim Volkswagenem Passatem. I ten przeciętny Kowalski dokłada z podatków swojemu bogatszemu sąsiadowi na zakup elektryka z salonu, albo jego leasing.
Ceny aut elektrycznych oscylują na poziomie ok. 100 tys. zł. Polaków nie stać na tak drogie samochody
Osobom fizycznym przysługuje 18 750 zł dopłaty na zakup auta elektrycznego, a osobom z Kartą Dużej Rodziny 27 000 zł. Obecnie najtańszy samochód elektryczny w Polsce to Dacia Spring, której ceny zaczynają się od 89 400 zł. Czyli z programem "Mój elektryk" można kupić taką za ok. 70 tys. zł, w przypadku Karty Dużej Rodziny za ok. 62 tys. zł (choć ktoś z trójką dzieci potrzebuje raczej większego auta). Tymczasem według statystyk AAA Auto z czerwca bieżącego roku, mediana kwoty, którą Polacy wydają na zakup auta (oczywiście używanego) wynosi 24 500 zł.
W porządku - być może przy nawet średnich zarobkach, ok. 60-70 tys. zł to osiągalna kwota dla statystycznego Kowalskiego, pod warunkiem, że będzie oszczędzał na zakup, lub weźmie kredyt. Mówimy jednak o najtańszym "elektryku" na rynku, a cena większości aut elektrycznych (nawet niedużych, miejskich) zaczyna się od 100 tys. zł. Czyli daleko poza zasięgiem przeciętnego Polaka.
Kto więc dostaje to dofinansowanie? Osoby majętne. I żeby była jasność - nie ma nic złego w byciu osobą majętną i to, że ktoś dobrze zarabia, nie znaczy, że ma być gnębiony przez państwo. Jednak docelowo obecny system gospodarczy miał być oparty na tym, że osoby, które dobrze radzą sobie na rynku, wspomagają te, które nie mogą się na nim odnaleźć. A obecny rząd bardzo lubi to podkreślać. Tymczasem podatki płacimy wszyscy (chyba, że mamy tak dużo pieniędzy, że ja optymalizujemy i ich unikamy w raju podatkowym), a w przypadku programu "Mój elektryk" dofinansowuje się osoby, które już i tak sobie nieźle na tym rynku poradziły.
Pomagamy środowisku, czy bogatym?
Można argumentować, że zmniejszamy w ten sposób zanieczyszczenie powietrza. Ale przecież właściciele aut elektrycznych mają już inne zachęty, choćby w postaci prawa do jazdy buspasem, czy braku opłat za korzystanie ze strefy płatnego parkowania. Tu oczywiście znowu można się kłócić, że osoby bogate są uprzywilejowane. Bo skoro auta elektryczne są takie świetne, to czemu nie damy rynkowi zdecydować? To klienci zdecydują, swoim portfelem. Decydenci Unii Europejskiej doskonale o tym wiedzą, stąd dopłaty do aut elektrycznych. Szkoda tylko, że dokłada do tego każdy podatnik, w tym ten, którego na auto elektryczne zwyczajnie nie stać.
Oczywiście NFOŚiGW finansowane jest zgodnie z zasadą "zanieczyszczający płaci", ponadto pieniądze pochodzą ze środków unijnych. Jednak pieniądze z UE nie pochodzą z magicznej drukarki, ale także z podatków, tych samych, które płacimy wszyscy. Ponadto często opłaty środowiskowe, które ponoszą np. producenci, my również finansujemy, płacąc wyższą cenę za produkt w sklepie. A do tego, na horyzoncie pojawił się podatek dla posiadaczy aut spalinowych, czyli dla większości kierowców w Polsce. Rządzący twierdzą, że się na jego wprowadzenie nie zgodzą, ale czy ktoś jeszcze wierzy w obietnice polityków?