Historii o czarnej Wołdze przemierzającej bezdroża i wertepy PRL nie rozpowszechniali miłośnicy makabry. O porwaniach przez czarną Wołgę mówiono i pisano, bo tak ludzie wyobrażali sobie zbrodnie. Tłumaczyli zaginięcia dzieci w najprostszy sposób: złoczyńcami są jacyś „oni”, których samochód podjeżdża i zaraz potem odjeżdża z dzieckiem. Miejska legenda głosiła, że po zmroku radzieckimi czarnymi limuzynami mającymi w oknach białe zasłonki poruszali się po kraju wszelkiej maści degeneraci. W zależności od środowiska, gdzie plotkę rozpowszechniano: agenci SB, KGB, sataniści, bogaci Niemcy z RFN, księża, zakonnice albo Żydzi, którzy porywali dzieci dla okupu, organów albo krwi do transfuzji. Na prowincji, w miasteczkach i miastach coś się w końcu działo. Strach przed zalewem Chińczyków, sterowaną plagą stonki i III wojną Światową zastąpiła ekscytacja uliczną grozą.
Zobacz ZDJĘCIA Czarnej Wołgi - mrocznej legendy PRL
Czytaj dalej
Wołga czarna jak sam diabeł
W kwietniu 1965 roku w mieszkaniu pewnej rodziny na warszawskiej Pradze pojawiły się dwie kobiety, które porwały stamtąd 3-letnią dziewczynkę. Czarna wołga znowu wyjechała w miasto.
W toku śledztwa, dzięki informacjom będącym odzewem społeczeństwa na ogłoszenia w radio i gazetach, milicji udało się ustalić, że przy ul. Grochowskiej widziano dwie kobiety z dzieckiem, wsiadające do czarnej Wołgi. Odtąd była to nie tylko plotka, ale potwierdzona wiadomość: „Nie wypuszczajcie dzieci z domu od zmierzchu do świtu, bo przepadną w Wołdze czarnej jak sam diabeł”. Miały znikać na zawsze, tylko nie tym razem, ponieważ się odnalazły.
W PRL czarna Wołga ważąca półtorej tony, wielki czarny mercedes i beemka z rogami zamiast lusterek pełniły rolę odwracaczy uwagi od prawdziwych problemów PRL. Nie było mięsa, była Wołga. Przy brakach w dostawie wszystkiego, ze szczególnym uwzględnieniem papieru toaletowego, wypuszczano potwora na ropę, mającego niezależne zawieszenie przednie, poprzeczne wahacze resorowane sprężynami śrubowymi, teleskopowe amortyzatory hydrauliczne itp. cuda radzieckiej techniki. To wzrastało, to znów słabło zainteresowanie społeczeństwa marką, w której znikały dzieci porywane przez Żydów dla krwi na macę oraz przepadały urodziwe panienki uprowadzane przez alfonsów Komitetu Centralnego ku uciesze notabli.
Czarna Wołga z upiorną zakonnicą o całkiem czarnych oczach, również białkach, i księdzem - opętanym egzorcystą, odpaliła silnik w zimę stulecia, w 1978 roku. Drogi były nieprzejezdne, zaspy sięgały powyżej połowy okien parteru, a mimo to ludzie wypatrywali czarnego na białym. Żartowano, że władza zadbała o bezpieczeństwo obywateli nie odśnieżając jezdni, dzięki czemu czarna Wołga utknie albo nie dojedzie. Mówiono o rządzących zawsze w liczbie pojedynczej, za którą kryła się mnoga zgraja - władza, a jeśli już w mnogiej to „oni”.
Owa władza, mimo nieustających prób zjednania sobie pracującego ludu miast i wsi, stała po stronie Wołgi i podobnych jej samochodów z porywaczami. To znaczy za tym, że ich nie ma, więc nie robią nic złego.
Po dach w miazmatach
Władza ignorowała plotkę. MO zapewniała na łamach „Expressu Wieczornego”, że nie istnieje zjawisko porywania dzieci. Według statystyk z lat 1950-1957 doszło w tym czasie do 200 porwań, z czego większość dzieci odnaleziono. Jednak zdaniem nieprzeliczalnej ciżby Polek i Polaków prawdziwym zagrożenie były samochody z parą szatan-Belzebub lub wysłannikami KC PZPR. Ci ostatni mieli przez porywanie dziewcząt zaspokajać chucie kacyków. Dlatego później im bardziej otoczenie Gomułki czy Gierka szydziło z czarnej Wołgi, tym tych Wołg było więcej. A dzieci wracały ze szkoły zziajane, ponieważ je ścigały. A poza tym? Czuło się zawieszony w powietrzu „paranormal”. Będąc zanurzonymi po dach w takich nadprzyrodzonych miazmatach matki Polki robiły dzieciom przerwę od szkoły. To treść jednego z oryginalnych usprawiedliwień z 1978 r.: „Proszę o zwolnienie Eli z zajęć szkolnych w dniach 11-30 października, z powodu czarnej Wołgi grasującej w Otwocku”. Ela miała wrócić do szkoły dopiero gdy Wołga wróci tam skąd przybyła, czyli do piekła.
W samej Warszawie i na Dolnym Śląsku od połowy do końca lat 70. bano się klasyki: czarnej Wołgi z niklowanymi dodatkami i bez rejestracji.
Za to w Radomiu wystrzegano się czarnego BMW, w którym za czarnymi osłonami bocznych okien czaił się sam diabeł, a Belzebub kierował beemką i wskazywał szefowi cele. W przytrzymywaniu ofiary, złapanej dla zagarnięcia jej duszy, pomagały dwa wyjątkowo namolne demony, które znalazły się w budzącym grozę samochodzie tylko dlatego, że rzucały mu się pod koła i na przednią szybę.
Wołga model wyjątkowy
Dzieci, od 1967 r. rzekomo porywano regularnie, dla okupu, dla organów albo krwi. Polacy, mając tendencję do dzielenia się na antagonistyczne grupy, robili tak również w czasie świetności legendy: całego dziesięciolecia do sierpnia 1980 r. Dzielili się na wierzących w czarną Wołgę oraz w nią niewierzących. Odbywały się kłótnie wzmacniane dudnieniem klatek schodowych między oboma lechickimi plemionami. Tendencja była taka, że wierzący byli pewni istnienia czarnej Wołgi, a ateiści mieli ubaw. W PRL w naszych miastach grasowała Wołga model GAZ 24, z niklowanymi listwami i lusterkami, klamkami z klawiszami i blaszanymi kołpakami, produkowana w ZSRR aby przewozić nią komunistycznych notabli. Pełen wypas, najelegantszy model. Był to samochód ogromny, który jeździł kołysząc się na boki, ważący półtorej tony. W połowie lat 70. w Sosnowcu pojawiła się Wołga z trybem porwań natychmiastowych. Zdaniem kilku świadków uprowadzeń, nagle otwierały się jej drzwi, a pasażer siedzący z tyłu wychylał się, chwytał dziecko i wciągał je do środka tak szybko, że nie można było zorientować się kim jest porywacz. Czarna Wołga równie szybko stała się wtedy topową legendą PRL, a piszący o niej antropolodzy ustalili, że na złomowisku historii i historyjek wylądowała dopiero wtedy, kiedy w 1993 r. pojawiły się w Polsce hipermarkety. Tłumaczyli to na dwa sposoby. Pierwsza teoria zakładała, że ludzie po prostu rzucili się po zakupy, a wobec uroku dóbr dotychczas niedostępnych trudno im było zaangażować się w rozpowszechnianie plotki, że ktoś kogoś pozbawia krwi lub czci w czarnym coś tam. Zagranica też okazała się obojętna: model Barbie w habicie plus się nie pojawił.
Wołga z czarną karoserią najdłużej straszyła w okolicy Ząbkowic Śląskich i pod Wrocławiem, gdzie kursowała według wampirycznego rozkładu: od zmierzchu do świtu. W poniemieckich kamienicach zapadały rygle, a dzieciom i młodzieży nie wolno było wychodzić z domu: zimą już po 16.00.
Czarna Wołga - upiór PRL
W siermiężnym PRL, w którego telewizji puszczano głównie stare angielskie niestraszne horrory, a i to rzadko, istniało coś w rodzaju głodu zetknięcia ze światem przerażającym, ale pociągającym zarazem. Po Polsce nie kursowały w Wołdze wampiry, takie tradycyjne, śpiące w trumnach i bojące się światła słonecznego. One były już dawno przyswojone i oswojone. Podczas Dziadów nasi przodkowie osobiście wbijali im osikowe kołki w serca. Potrzebowano czegoś bardziej przerażającego, naprawdę niebezpiecznego, wartego przekazania strachu dalej. Nie było wiadomo kto jeździ czarną Wołgą i porywa dzieci. Ksiądz i zakonnica z całkowicie czarnymi oczami to była para godna George'a Romero (słynny reżyser horrorów). A diabeł i demony? Szczyt szczytów przerażenia. I do tego porywanie po to, żeby spuszczać krew. Było o czym opowiadać i czym się ekscytować. Ale bez autentycznych zaginięć dzieci w tym samym czasie, kiedy czarna Wołga zjawiała się znikąd, miejskie bajdy częściej traktowano by z przymrużeniem oka. Gdyby najpierw pojawiała się podejrzana limuzyna, a potem rejestrowano zaginięcia, miałoby to chociaż ręce i nogi. Ale w Polsce Ludowej najpierw znikały dzieci, a potem pojawiała się czarna Wołga. Nie żeby porywać, tylko po to by straszyć.
Po latach można powiedzieć, że denuncjowanie demonów i podejrzanych zakonnic na milicji było jednak całkiem niepotrzebne. To była Wołga na miarę naszych możliwości.