Z końcem kwietnia weszła w życie tzw. Konstytucja Biznesu, czyli pakiet ustaw mających ułatwić prowadzenie działalności gospodarczej. Pomijając to, że samo określenie Konstytucja Biznesu jest nieco przesadne, to za sprawą premiera Mateusza Morawieckiego stało się swoistym symbolem – symbolem stosunku władzy do przedsiębiorców.
Czytaj też: Drugi oddech rządu PiS
Gdyby ograniczyć rozpatrywanie tej Konstytucji jedynie do deklaracji składanych przez jej twórców, to moglibyśmy śmiało stwierdzić, że jest to przełom. Że z dniem 30 kwietnia życie naszych przedsiębiorców ulega radykalnej poprawie a państwo przestaje mieć charakter opresyjny, a staje się sojusznikiem. Wszak zgodnie z Konstytucją, co nie jest prawem zabronione jest dozwolone. Urzędnicy mają dokonywać przyjaznej interpretacji przepisów, a za swoje błędy będą ponosić odpowiedzialność. Do tego zasada milczącej zgody, zasada proporcjonalności i domniemanie uczciwości przepisów. Brzmi pięknie. Nie mam wątpliwości, że intencje i premiera Morawieckiego i legislatorów są szlachetne. Oni naprawdę chcą ułatwić prowadzenie działalności gospodarczej. Wszak zyska na tym nie tylko przedsiębiorca, osoby przez niego zatrudnione, ale zyska również gospodarka i państwa. Wie to każdy, kto choćby otarł się o biznes.
Sprawdź także: 300 zł na wyprawkę dla dziecka
Hasła z Konstytucji Biznesu to jednak dopiero początek. Początek walki o to, żeby stały się ciałem. A będzie to walka i długa i bolesna. Trzeba będzie nie tylko zmienić mentalność tysięcy urzędników. Trzeba będzie zakończyć coś, co premier Morawiecki nazywa Polską resortową, czyli tworzeniem prawa niespójnego, wzajemnie się wykluczającego i nie uwzględniające interesów wszystkich stron. Trzeba też będzie pójść za ciosem i zmienić, a w zasadzie napisać od nowa niektóre akty prawne, jak choćby ustawę o VAT, a dziesiątki, setki, czy może tysiące innych najzwyczajniej wyrzucić do końca.
Cieszmy się więc, że rząd zrobił pierwszy, ważny krok i dopingujmy go, aby na tym nie poprzestał.