Do barów mlecznych chodzili bezdomni, emeryci i studenci. Pierwsi jedli łapczywie, po czym godzinami pili kompot z rabarbaru lub porzeczkowy. Drudzy jedząc czytali gazety lub nawiązywali przy stolikach znajomości. Studenci, jak to studenci, każdy jadł inaczej. ASP np. rysowała po stołach i kreatywnie wyginała aluminiowe sztućce. Liczne gumy do żucia przyklejone pod stolikami świadczyły o roztargnieniu klientów, którzy zapominali ich zabrać.
Bary mleczne to jedno z takich wspomnień z PRL, które cieszy dusze tęskniących wieloma szczegółami. Były to designerskie cacka, znormalizowane i podobne do siebie jak krople kompotu z rabarbaru. Różniły się najwyżej kolorem kafelków na posadzce. Nawet ich obsługa była jak wybierana na castingu. W kasie i za ladą zawsze były baby, z którymi wszelka dyskusja mogłaby się skończyć karczemną awanturą. Miały nie tylko gadane: one miały krzyczane, i to jak!