W ostatnich latach branżę budowlaną, w tym budownictwa infrastrukturalnego, znacząco zasilili pracownicy ze Wschodu, głównie z Ukrainy. Uznano widać na górze, że będzie tak po wsze czasy, bowiem ani nie zbudowano sensownego programu kształcenia zawodowego, ani nie przygotowano się na sytuacje kryzysowe. Przez sytuacje kryzysowe rozumiem zarówno sytuację, gdy nastąpi odpływ pracowników zagranicznych z polskiego rynku, jak i taką, w której kryzys gospodarczy powoduje zmniejszenie zatrudnienia i tysiące osób, które wiązały z naszym krajem przyszłość swoją i swoich rodzin, zostają w Polsce bez pracy i bez perspektyw na przyszłość.
Ten pierwszy scenariusz już się ziszcza. Według szacunków branży dotąd na Ukrainę wróciło ponad 100 tysięcy osób zatrudnionych w budownictwie, a w pesymistycznym wariancie może ich odejść nawet 400 tysięcy. Po 24 lutego z budów wyjechało blisko 30% pracowników narodowości ukraińskiej. Kim ich zastąpimy? Wskazuje się na takie kraje, jak Uzbekistan i Tadżykistan, ale przecież nie można w nieskończoność łatać dziur na polskim rynku pracy imigrantami. A liczby porażają.
Oto dane Polskiego Związku Pracodawców Budownictwa. Ponad 90% firm budowlanych wskazuje na braki pracowników, a 70% z nich twierdzi, że brak pracowników to istotna bariera w dalszej działalności. O ile w 2016 roku bezrobocie wśród osób poszukujących pracy w budowlance przekraczało 12%, to dzisiaj praktycznie nie istnieje. Rynek pracy w tym sektorze chłonie pracowników jak gąbka. I – miejmy nadzieję – nadal będzie chłonął. Szacuje się, że w perspektywie najbliższych 12 lat do zrealizowania będą inwestycje o wartości około 800 mld zł, najwięcej w województwach mazowieckim i pomorskim. A to oznacza nie tylko „polowanie” na pracowników, lecz także, zgodnie z logiką rynku, wzrost kosztów pracy.
Szkoda, że państwo nie wyciąga lekcji z przeszłości. W latach 90. ubiegłego wieku, kiedy na potęgę likwidowano połączenia kolejowe w całym kraju, jednocześnie masowo odsyłano na wcześniejsze emerytury maszynistów. Likwidowano także szkoły kształcące kolejarzy, bo przecież wówczas był ich nadmiar, a co będzie za kilkanaście czy więcej lat – o to się będziemy kłopotać później. Po upływie tych kilkunastu lat później okazało się, że specjalistów na kolei brakuje. Przewoźnicy sponsorowali klasy kształcące maszynistów, gwarantowali ich absolwentom pracę od razu po szkole, i to pracę aż do emerytury. Jedna luki pokoleniowej nie dało się szybko zapełnić. Problem pozostał do dziś. Polskie szkolnictwo zawodowe i techniczne też było długo traktowane po macoszemu. Ekscytowano się powstawaniem mniej lub bardziej solidnych szkół wyższych, a zawodówki i technika były uznawane za relikt PRL. To podejście z biegiem lat zaczęło się zmieniać, ale skutki nierozsądnej polityki odczuwamy między innymi w branży budowlanej. Pomijam fakt, że z danych GUS wynika, iż zaledwie 16% młodych ludzi wybiera na studiach kierunki techniczne. Inżynierów nie będziemy mieli w nadmiarze, a ci, którzy ukończą polskie uczelnie, niekoniecznie będą chcieli zostać w kraju.
Z analiz Polskiego Związku Pracodawców Budownictwa wynika, że na polu edukacyjnym do największych problemów należą m.in. niewystarczający styk szkolnictwa z biznesem i system edukacji nieprzystosowany do potrzeb rynku. Bez styku biznesu i państwa tego problemu nie uda się rozwiązać. Sama branża próbuje działać w miarę możliwości, także w zakresie kształcenia kadr ze Wschodu. Dzięki porozumieniu firmy Strabag i władz Rzeszowa od 1 września w tym mieście rusza klasa budowlana z ukraińskim językiem wykładowym. Ale system szkolnictwa technicznego i zawodowego, jego głęboka reforma, to zadanie dla rządu. Które może przynieść efekty jedynie, jeśli zostanie wypracowane w dialogu z branżą.
Krzysztof Przybył, prezes Fundacji „Teraz Polska”.