QUIZ PRL: Alkohol i kultura picia w PRL-u. Co z tego pamiętasz?
PRL pociągnął za sobą obyczaje ze znacznie szczęśliwszych czasów, w których żyli ziemianie. Jasne, zależy dla kogo szczęśliwsze, bo np. dla chłopów pańszczyźnianych na pewno nie. Niemniej jednak zarówno w białych dworkach, w których urządzano wystawne przyjęcia, jak i w chałupach lub w czworakach, w których pijany chłop na skutek nierówności ziemi ubitej z gliną lądował pyskiem na klepisku, było przyjęte, że jeśli ktoś stawia (we dworze proponuje lub do kogoś przepija), nie ma mowy o odmowie.
Po pierwsze nie wypada, a wręcz jest to obraza dla gospodarza czy dla siedzących przy tym samym stole pijących. Po drugie, czemu by się nie napić. Dzięki takim matematycznym regułom picia, liczba pijących, a zatem i proponujących picie przyrastała geometrycznie.
W PRL nie uległo to zmianie. Obywatele upijali się z rozpaczy, z tęsknoty za zagarniętymi włościami, dyrektorzy państwowych gospodarstw rolnych musieli się upijać z partyjną zgrają nadrzędnych urzędników, choćby po to, żeby zachować stanowisko i nie kopać błota z osuszanych stawów, nie czyścić obór i ewentualnie nie musieć zdobywać prawa do prowadzenia furmanki.
Polecany artykuł:
W taki oto sposób – hetta, wiśta, wio! - zdecydowana większość Polaków z PRL była moczymordami. Opoje owi dzielili się na pijących intelektualistów, których kieliszek podczas dyskusji w kawiarniach lub w domu przy istotnych dywagacjach zawsze był pełen. W tym wypadku najczęściej koniaku, chociaż i wódka weszła w krew klasie, której rodzina także na długo przed wojną umiała czytać.
Kolejną kategorią pijusów byli pracujący chlający po pracy i wracający do domu dawno po kolacji. Mniej więcej połowa z nich wolała jednak zaprawiać się w trupa, w tym wypadku najczęściej czystą z czerwoną kartką, w domu. Najlepiej w kuchni, ponieważ nigdzie alkohol nie wchodzi tak dobrze, jak właśnie w kuchni. Nie pili sami, zawsze zapraszali sąsiadów mających podobne upodobania. Sąsiad przychodził z flaszką, a drugą flaszką częstował gospodarz. We dwóch wypijali litr wódki, następnego dnia pracowali wydajnie dla kraju, a po dniu pracy zapraszali sąsiada. Albo kilku.
Trzecia kategoria zdrowo pociągających to tzw. nomenklatura. Czyli panowie z rządu i zbliżonych do niego instytucji, osadzeni na stanowiskach po linii partyjnej. Mała uwaga: Tak, – już wtedy, w Peerelu, było tak, jak dzisiaj.
Libacje na najwyższym szczeblu trwały od popołudnia do rana albo dłużej. Osoby zwane popularnie Czerwoną hołotą chlały jak ich przodkowie, pańszczyźniani chłopi lub drobni robotnicy, czynili to przed wojną: całym sobą. Bratali się z delegatami z innych państw socjalistycznych bardziej niż człowiek o przeciętnych zdolnościach imaginacyjnych może sobie wyobrazić. Były, szczególnie z towarzyszami z ZSRR mokre karpie, było całowanie się po rękach i bratanie za pomocą rąk nie wypuszczających kieliszka. Po wszystkim
delegaci śmierdzieli wódą, mieli fryzury „na Trumpa” oraz wodzili szklistymi oczami za czymś, czego niestety aktualnie nie pamiętali. Ogarnięci i przeczesani wsiadali do samolotu, gdzie pozostali pasażerowie powracający na Wschód natychmiast orientowali się, że delegacja wraca z Polski.
Krajobrazu wódą i piwem płynącego dopełniała jakże barwna obecność tzw. meneli. Menele pili publicznie, zwykle nie za swoje. Swoje wydawali w jeden wieczór, budząc się w nieznanym mieście PRL. W drodze powrotnej do swojego miasta menele zalegający PKP-owskie kible mogli liczyć na zmiłowanie konduktorów, którzy też pili, więc jakżeby nie mogli zrozumieć człowieka spłukanego, będącego pod wpływem.
Trzeba też wspomnieć, że mimo przystępnej ceny wódki i piwa, którą zapewniali swoim obywatelom rządzący. Np. w latach 70. XX w. za przeciętną pensję mieszkaniec PRL mógł kupić 50 butelek wódki, ale wszędzie gdzie się da wisiały plakaty przestrzegające przed piciem. Do tego organizowano antyalkoholowe pogadanki w zakładach pracy. Inna rzecz, że nikt nie chciał się wypowiadać, bo wszyscy śpieszyli się do domów i pod budki z piwem, żeby wreszcie się nastukać.
Przeciwdziałaniu alkoholizmowi towarzyszyła dbałość władz o to, aby każdy chłop, robotnik czy inteligent pracujący mógł się napić tyle, żeby odlecieć, a codzienne opłacanie wódy nie zaszkodziło jego finansom. Koniec końców przeznaczonym przecież również na zakąskę.
Listen on Spreaker.