QUIZ PRL: Najbogatsi Polacy w PRL-u i ich tajemnice
Ustrój socjalistyczny teoretycznie nie sprzyjał gromadzeniu dużych pieniędzy. Nie było to jednak niemożliwe. Np. dyrektorzy Pegeerów mieli wręcz nieograniczony dostęp do dóbr, które można było sprzedać na prawo i lewo, a ci najbardziej przedsiębiorczy dorabiali się domów i samochodów, wyjeżdżali na zagraniczne wczasy, a pracowali tylko kilka dni w miesiącu. Ale nie o takich bogaczy chodzi. Takich, zwanych „dobrze ustawionymi” było w PRL mnóstwo. Bo w takim ustroju nie trzeba było mieć dobrze prosperującego prywatnego biznesu, żeby zarabiać kupę pieniędzy. Idea, że co państwowe, to niczyje przyświecała dużej grupie ludzi w PRL. Co nie zmienia faktu, że byli też tacy, którzy dorabiali się jakiegoś tam majątku ciężką pracą. Oni też nie są bohaterami tego odcinka. Są nimi trzy wyjątki od opisanych powyżej reguł. To osobliwości ustroju. Każdy z nich z osobna mógłby kupić wszystkich polskich „badylarzy”, kombinatorów itp. Pracowaliby dla każdego z nich za pensję wyższą niż pieniądze gromadzone co miesiąc, dzięki omijaniu lub nabijaniu ustroju w butelkę.
Polecany artykuł:
Pierwszy ewenement to Ignacy Soszyński. Inteligent po studiach chemicznych, z wielkim talentem do biznesu, opartego na uczciwości i ciężkiej pracy. Pierwsze z jego biznesowych przedsięwzięć ruszyło przed wojną w Łodzi i było niewielką fabryką perfum. Ledwie zaczęła przynosić zyski, wybuchła wojna. Fabryka przetrwała okupację, a nawet pierwsze 7 lat rządów komunistów. Perfumy Soszyńskiego były przedwojennej jakości, ale miały cenę, na którą mogła sobie pozwolić każda kobieta w Polsce. Zapachów było kilkanaście, flakoniki fikuśne, ale najlepiej sprzedawała się nuta różana i fiołkowa.
W pewnym momencie wybuchła państwowa „bitwa o handel” i na pachnącą fabryczkę od strony władzy nadciągnęła chmura smrodu. Okazało się, że takie kapitalistyczne przedsiębiorstwa jak pana Ignacego, nie mają racji bytu w państwie robotniczo-chłopskim. Łódzką fabrykę perfum Soszyńskiego z dnia na dzień przejęło państwo.
Jeszcze w tym samym roku otworzył nowy zakład, ale ten pozostał prywatnym tylko przez 5 lat. W 1957 władza znowu przypomniała sobie, że niektórzy w Polsce zamiast pracować na państwowym a w niedzielę upijać się „szampanem dla mas” (piwem) oraz Czystą z czerwoną kartką, pracują na własny rachunek.
Wtedy pan Soszyński wyjechał do Francji. Nie mógł zabrać ze sobą żony i dzieci, bo na to nie pozwoliłoby socjalistyczna dyktatura w Polsce.
We Francji Ignacy Soszyński stworzył markę Givoris (givor to po francusku dawać), mimo oszałamiającej konkurencji. Marka Soszyńskiego miała już sporą klientelę we Francji i eksportowała perfumy np. do Polski, kiedy dyrektorowi nie przedłużono wizy. W 1963 r. sprzedał dobrze prosperującą fabryczkę i wyjechał do Maroka.
Tam zapachy, które tworzył nie znalazłyby zainteresowania. Marokanki od wieków wychowywały się i wzrastały w oparach czegoś, czego nasz bohater nie zamierzał podrabiać. Wziął się więc za przetwórstwo owoców. Powodziło mu się bardzo dobrze, chciał wreszcie ściągnąć z Polski do Maroka żonę z dziećmi. Próby nic nie dały, wrócił więc do Polski. Powodem opuszczenia państwa, gdzie należała do niego cała najbardziej prestiżowa ulica w mieście, przy słynnym hotelu „Casablanca”, była nacjonalizacja ogłoszona przez króla.
Od jego wyjazdu do Francji minęło 20 lat. Polska całkiem się zmieniła. Była do wyrzygania gierkowska. Wszędzie transparenty z głupimi napisami, w pegeerach np. „Obiecaliśmy grykę socjalistycznej ojczyźnie i słowa dotrzymamy” albo „Polskie Kółka Rolnicze solidaryzują się z Milicją Obywatelską”. Hasła z d… na budynkach, na płytach wiórowych surowych i laminowanych. Wszędzie naród z partią a partia z narodem. A ludzie przy tym całym badziewiu bardziej kolorowi, zachowujący się swobodniej, ubrani prawie jak na Zachodzie. W ciągu kilku dni zachodni biznesmen zdążył się zorientować, że Coca-cola w spożywczakach, miniaturowe samochodziki i cała budowlano-malowana maskarada powstała za 30 miliardów dolarów pożyczonych od USA. A tak w ogóle – bieda. Władza na gwałt potrzebuje dewiz, ludziom potrzeba wszystkiego, co jeszcze niedawno było w sklepach.
Soszyński napisał więc podanie i normalną urzędową drogą, bez łapówki, otrzymał zgodę na prowadzenie działalności gospodarczej przez firmę, Inter Fragrances Reunis. Ponieważ poza polskim paszportem legitymował się również francuskim, jego samego uznano za osobę zagraniczną, a jego firmę za polonijną. A wszystko to znowu lege artis. Przedsiębiorca szybko się połapał, jaki charakter ma kryzys, który przechodziła wtedy Polska. Czegokolwiek by nie wyprodukował i nie rzucił na polski rynek, znikało natychmiast. Poza kosmetykami dobrej jakości, perfumami i dezodorantami pachnącymi już zupełnie inaczej niż te fiołkowe i różane, które zakład Soszyńskiego sprzedawał w latach 50., zaczął produkować soki, spożywcze koncentraty zapachowe, galaretki i budynie. A zaraz potem meble, bo z ich produkcją tradycyjnie nie nadążały zakłady państwowe. Pączkujące imperium Soszyńskiego rozrastało się o spółki, jak Frutaroma, Oceanic, Herbaroma i inne.
Zyski były olbrzymie, ale już za Solidarności Właściciela zaczęto ostrzegać, że władza ostrzy sobie zęby na jego majątek. Tracił go już w PRL dwukrotnie, dlatego życzliwi mu inni przedsiębiorcy wytłumaczyli Soszyńskiemu, że żeby być bezpiecznym w PRL, trzeba mieć tzw. opiekuna politycznego. To znaczy opłacać kacyka, i już. Soczyński całe życie pracował uczciwie, nie korzystając z żadnych koneksji. Dlatego dalej robił to co trzeba, a to czego się brzydził, nie zrobił.
W 1984 r. został aresztowany pod zarzutem spekulacji na rynku towarowym. Stanął przed sądem, który mimo nacisków politycznych uniewinnił go od wszystkich zarzutów. I to był moment, w którym biznesmen starej daty dał sobie spokój. Nie otworzył już żadnego nowego zakładu, pomysły na biznes pozostawił innym. Wyjechał do Hanoweru, gdzie dwa lata później umarł.
Między rokiem 1977 a 1984 był bez wątpienia najbogatszym Polakiem. Jaki majątek zgromadził? Wiadomo, że z Maroka przywiózł ze sobą do Polski fortunę, na którą, według Business Insider, składało się ponad 4 kg 18-karatowego złota i 39 700 dolarów amerykańskich.
W Polsce miał kilkanaście zakładów produkcyjnych zatrudniających 1200 osób. Firma Inter-Fragrances, lider rynku, w 1984 r. osiągnęła tylko w Polsce przychody ponad 6,5 mld zł, a sprzedawała przecież swoje produkty także za granicą.
Firmy polonijne, działające w PRL na dość liberalnych zasadach i kontrolowane w niewielkim stopniu, miały zapełnić towarem pusty polski rynek. Dygnitarze komunistyczni, bezsilni, bezradni i nie mający innych pomysłów, ostatecznie postanowili dać wolną rękę tzw. prywatnej inicjatywie.
Zupełnie inny typ peerelowskiego krezusa reprezentował Bolesław Piasecki. Przed wojną prężnie działający polski faszysta, organizujący getta ławkowe na Uniwersytecie Warszawskim. Od 1934 do 1939 r. przewodził Falandze. W czasie wojny w partyzanckich oddziałach walczył z Niemcami i dalej działał w organizacjach, których członkowie marzyli o Wielkiej Polsce – katolickiej, narodowej, bez Żydów. Schwytany przez gestapo, wyszedł dzięki włoskiej rodzinie bliskiej Mussoliniemu. Po wojnie walczył w partyzantce. Najpierw tępił Niemców, w 1944 r. celem jego oddziału stał się
Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. Po schwytaniu i uwięzieniu, w przerwach pomiędzy przesłuchaniami pisał list do nowych władz, w którym czołobitność przed nowym ustrojem doprowadził do granic nieprzyzwoitości. Deklarował wsparcie dla reformy rolnej i nacjonalizacji, obiecywał wyprowadzenie ludzi z podziemia zbrojnego i skierowanie ich na jedynie słuszną drogę socjalistycznych reform społecznych. Zwolniono go z więzienia jako jedynego z całej przetrzymywanej grupy partyzantów. I rzeczywiście, to co obiecał komunistom, to zrobił. Po wojnie współtworzył i kierował tzw. społecznie postępowym ruchem katolików świeckich, popierającym władze komunistyczne. Stworzył Stowarzyszenie „Pax” , uwodził jak mógł polski kościół, aż pewnego razu zaczął namawiać kardynała Wyszyńskiego, żeby zgodził się na wysuwanie przez PZPR kandydatur na stanowiska biskupie. Tak szalony pomysł mógł zrodzić się tylko w faszystowsko-komunistyczno-kościółkowej głowie Piaseckiego. Pozwolił sobie politycznie i publicystycznie dotrzeć do granic wytrzymałości Kościoła Katolickiego w Polsce, funkcjonującego, mimo że wokół rządzili komuniści. Książka Bolesława Piaseckiego wydana w 1954 – „Zagadnienia istotne. Artykuły z lat 1945–1954” znalazła się na Indeksie Ksiąg Zakazanych, gdzie pozostałe znajdujące się tam woluminy przyjęły ją z obrzydzeniem.
Mimo to kariera autora zakazanych tez nie zwolniła. Polska Ludowa Kochała tych, którzy jak trzeba potrafili się ukajać, w pół minuty zmienić poglądy i poprzeć co trzeba oraz kogo należy. A mistrz Piasecki był wzorcem z Sevres takiego kogoś.
Gomułka bardzo go cenił i popierał jego antysemityzm, a Pax powoli stawał się organizacją bardziej gospodarczą niż polityczną. Mieli firmę przewozową i produkcję węży ogrodniczych. Z czasem zaczęli wytwarzać materiały budowlane in restaurować zabytki. Poza tym cały czas prowadzili działalność wydawniczą. Drukowali biblię, literaturę religijną itp.
Piasecki nie krył się z faktem, że zarabia krocie. Mieszkał w bardzo eleganckiej willi, jeździł Jaguarem, był nienagannie ubrany. Znalazł się nawet w Pamiętniku Marii Dąbrowskiej jako „niewątpliwie największy krezus PRL”. Rzucające się w oczy bogactwo doprowadziło do tragedii osobistej, kiedy uprowadzono i jego najstarszego syna, Bogdana. Jego matką była pierwsza żona Piaseckiego, która zginęła w Powstaniu Warszawskim.
Piasecki miał dziwaczne poglądy, ale fortuna Paxu służyła obronie wielu osób, które władza odsyłała w niebyt. Piasecki znajdował pracę byłym żołnierzom AK, a dzięki partyjnym i państwowym znajomościom bardzo dużo osób udało mu się uratować z komunistycznych więzień w najczarniejszych latach stalinizmu. Ale rzadko kto dzisiaj o tym pamięta. Jak też i o tym, że przed wojną przewodził „Falandze”. Została mu tylko powtarzana bez końca łatka największego krezusa PRL. Bo miał willę i jedynego Jaguara w Polsce.
Na początku lat 80. Mieczysław Wilczek był jednym z najbogatszych polskich przedsiębiorców. Należał do partii, przyjaźnił się z władzą, ale jeszcze bardziej odpowiadało mu towarzystwo artystów. Wystąpił nawet w jednym z odcinków serialu „07 zgłoś się”, i to w scenie z odtwórcą głównej roli”.
Kilka lat później Mieczysław Rakowski wpadł na pomysł, aby ratować gospodarkę, robiąc odnoszącego sukcesy przedsiębiorcę ministrem przemysłu.
Mieczysław Wilczek przeszedł do historii jako twórca najbardziej liberalnej ustawy w historii Polski. Była to tzw. „ustawa Wilczka”, która wręcz sprowokowała do aktywności biznesowej wszystkich, którzy mieli na to ochotę. Polacy okazali się być narodem przedsiębiorczym i szybko udowodnili, że socjalistyczna bieda wynikała z tego, że takie ustawy jak Wilczka od razu zostałyby uznane za skrajnie antysocjalistyczne, wrogie i prowokacyjne oraz inspirowane przez zachodnich imperialistów. Tymczasem władza, jak i przedsiębiorczy Polacy, kochali Wilczka ze tę ustawę. A reszta, czyli jego liczni znajomi artyści, po prostu za styl i wdzięk. W jego rezydencji w Stanisławowie pod Warszawą regularnie gościli Marek Piwowski i Jerzy Gruza, a w czasie jednego z sylwestrów dotrzymał im towarzystwa Roman Polański.
O poczuciu humoru i inteligencji Wilczka krążyły legendy. Np. o tym, że na pytanie sekretarza KC Stanisława Kani, jak spędza wieczory, odpowiedział: „Dymam socjalizm”.
W stajni Wilczka swojego wierzchowca trzymała Maryla Rodowicz, był tam też ogier, którego Olbrychski, jako Kmicic, ujeżdżał w „Potopie”.
Wilczek był świetnym chemikiem, a po studiach głównie dyrektorował różnym państwowym przedsiębiorstwom. W Pollenie wymyślił recepturę proszku IXI. Mieczysław Wilczek, chemik, prawnik, twórca wielu patentów, człowiek, który wydymał socjalizm, zmarł w 2014 roku.