QUIZ PRL: Jak się mieszkało za komuny? Pamiętasz te mieszkania?
Powojenne lata 40. to koszmarne dokwaterowania i remontowanie dachów nad głową. W latach 1945–1946 wyremontowano własnym sumptem 70 tys. izb: nie mieszkań, a właśnie izb, czyli pokoi. Materiały remontowe pochodziły z odzysku. Nie tylko z gruzowisk i ruin, ale i z nielegalnej, nieściganej rozbiórki całych domów, np. niezasiedlonych na ziemiach odzyskanych przez repatriantów zza Buga. Jechało się wynajętą ciężarówką na poniemiecki, czerwony od cegły „czerwonki” zachód, wybijało się dziurę w ścianie pustej, wewnątrz do cna rozgrabionej willi i młotem lub łomem rozdrabniało się budynek na potrzebną cegłę. W latach 1947–1949 wybudowano w ten sposób setki tysięcy nowych izb, a wyremontowano ich o wiele więcej. Źródła mówią odpowiednio o 300 oraz 500 tysiącach. Wprawdzie w tym czasie wybudowano aż 400 tys. mieszkań, ale byłoby ciężko obdzielić nimi 1,6 mln małżeństw. Grubo ponad milion z nich musiało mieszkać „przy rodzinie”.
Państwowy przekręt – dekret
21 grudnia 1945 roku runął nagle dekret o przymusowej gospodarce lokalami. Odtąd ludzie mający w mieszkaniach nadmiar „izb”, nie mogli ich już wynajmować komu chcieli. Gorzej: w ogóle nie mogli ich wynajmować, za to państwo przymusowo zasiedlało je tymi, którzy robiąc wstyd państwu ludowemu, mogli wkrótce wstąpić w szeregi coraz liczniejszych bezdomnych – moszczących się w ruinach jak w Warszawie pod koniec wojny.
Tzw. „publiczna gospodarka lokalami” polegała na przymusowym, urzędowym dokwaterowywaniu ludzi w tych mieszkaniach i kamienicach, gdzie na jeden pokój przypadał mniej niż jeden lokator. Przykład? Do zajmującej dwupokojowe przedwojenne mieszkanie wdowy po oficerze dokwaterowywano zbira z półświatka. To był dramat mentalny, burzący jako taką funkcjonalność, jak setki tysięcy podobnych dramatów.
Przydział do lokali mieszkalnych leżał w gestii władz kwaterunkowych, tj. prezydium miejskiej lub gminnej rady narodowej. A ludzie należący do tych rad, zwykle mocno ideowi i zasłużeni dla ustroju, po kilku klasach, a więc bez klasy, nienawidzili burżujów, dla których przed wojną musieli pracować. Właściciel mieszkania nie mógł się nie zgodzić na jakiś wyjątkowo nietrafiony przydział. Nie miał nawet żadnej drogi odwołania. Do jego domu wchodzili obcy ludzie, masakrowali posadzkę, pluli na ściany, dewastowali kuchnię i nie korzystali z łazienki. Zresztą akurat w tym nie było nic dziwnego, bo dopiero pod koniec lat 40 ukazał się w Polsce „Praktyczny poradnik mycia się powszedniego”, czy jakoś tak. Pierwszy rozdział traktował o tym, że aby się umyć, trzeba wlać wodę do miednicy, rozebrać się do pasa, ująć i jąć mydlić mydło, itd. Poradnik ten jednak miał niewystarczający nakład.
Polecany artykuł:
Polska „czworaczno – buraczana”
W latach 50. Ludzie nadal gnieździli się w podzielonych na części dawnych mieszkaniach „burżujów”, a na wsiach w przedwojennych dworskich „czworakach”, bez wody i światła, z glinianymi podestami zamiast łóżek i klepiskami zastępującymi podłogi. W jednej izbie (a z braku miejsca również przyzbie) mieszkały kilkupokoleniowe rodziny, dla których głównym pożywieniem były ziemniaki, buraki, kapusta i groch. Dzieciaki zasypiały na zapiecku, odurzone familiarnym zapachem. Nie było to już od dawna lud ciemny, wkładanie do pieca na dziesięć zdrowasiek było wykluczone. Warunki, w jakich mieszkali ówcześni pracownicy PGR, od czasów dziedzica zasiedlający walące się czworaki, urągały ich inteligencji, wiedzy o świecie i ambicjom. Takie lokalowe poniżenie tzw. chłoporobotników było powszechne jeszcze w połowie lat 70. Piśmienni i zdolni gospodarze nie mieli innego wyjścia, jak męczyć się w bogato zaludnionej ciemnej od sadzy izbie, pozbawionej intymności i toalety, ze sławojką za ogródkami, dokąd zimą uczęszczali tylko najodważniejsi.
Mikre lokum z wielkiej płyty
Ceny mieszkań w końcu lat 60. Zaczynały się od 2500 zł za metr. W 1972 r. cena za metr doganiała już 3000 zł. I szybko rosła. Koncepcja użycia w budownictwie wielkiej płyty była rozważana przez szczyty partyjne z Gomułką na czele przez dobrych 5 z lat 60. przełomowy. Rok 67. był dla idei zabetonowania miast przełomowy. Dzięki wielu zakładom betoniarskim, można było wdrażać nowoczesną technologię na skalę masową. 14 września 1971 roku ruszyła pierwsza polska „fabryka domów”. Gwałtowny rozwój budownictwa wielkopłytowego miał się zatrzymać dopiero na początku lat 90. Jego braki i mankamenty zauważono u zarania. Jeszcze w latach 50. pierwsi użytkownicy bloków z wielkiej płyty przeklinali życie w ciasnocie.
Boom na wielką płytę zaczął się za Gierka. Ten, od razu po objęciu stanowiska pierwszego sekretarza PZPR, został otoczony przez technokratów popierających budownictwo wielkopłytowe.
Na V plenum KC w maju 1972 roku, przyjęto „perspektywiczny program budownictwa mieszkaniowego”. Władze partyjne mogły więc zobowiązać się do zapewnienia „odrębnego mieszkania dla każdej rodziny do połowy lat 80:. Nie wywiązały się z niego koncertowo…
Mieszkanie w wielkiej płycie miało zaskakujące pozytywy. Np. solniczki nie trzeba było przynosić z kuchni do pokoju, wystarczyło ją położyć na podłodze, by ta przyturlała się sama. Wszystkie dziecięce samochodziki stały pod jedną ścianą, taki był porządek rzeczy. Jeśli w mieszkaniu z wielkiej płyty coś zginęło, wystarczyło sięgnąć pod wersalkę stojącą tam, gdzie było najbardziej po skosie. Na taki mebel dużo łatwiej niż na niemieszczącą się w bloku kanapę czy rozkładaną „amerykankę” kładło się męża, czy ojca, który zalał się w trupa ze szczęścia, że mieszka na osiedlu widocznym z daleka.
Wielka płyta była szara, ale życie w niej jakże kolorowe. Cienki beton, nawet zbrojony, niezbyt dobrze tłumi dźwięk. Dlatego jeśli ktoś na przykład słuchał wielkich płyt, a w latach 70. było ich sporo, słuchał ich cały blok. Gdyby nie wielkie płyty w wielkiej płycie, niektórzy Polacy nigdy nie poznaliby oszałamiających dźwięków gitary z utworu „Dym na wodzie” Deep Purple, albo nieznośnie depresyjnych „Parents” zespołu Budgie. Nie wspięliby się też po „Schodach do nieba” i nie wiedzieliby, że kto rush usłyszy Rush, zostanie jego fanem, ani rush. Jakże potężnie grzmiało na klatce schodowej „Bourée” Jethro Tull czy „Lizard” King Crimson. Było to jak chóry anielskie, boskie uderzenie nie do zapomnienia.
A mury rosły
Bloki z wielkiej płyty powstawały dość szybko. Rosły ku zadowoleniu społeczeństwa, jak grzyby po kwaśnym deszczu. Za to kiedy już urosły, przechodziły w długotrwały „stan surowy”. W takim stanie musiały odstać swoje, bo a to nie było płytek PCV, standardowo pokrywających podłogę, a to nie był drzwi, a to rur, a to okien. Mimo wielkich kosztów i konieczności użycia bardzo ciężkiego sprzętu do bardzo ciężkich płyt, bawiliśmy się w te klocki bardzo długo.
Na Zachodzie dawno porzucono nieprzyjazną ludziom technologię, a my dalej wznosiliśmy osiedle za osiedlem, moloch za molochem, „moduł mieszkalny” za modułem. Lata siedemdziesiąte to był w Polsce jeden wieki beton.
W tym samym czasie na wsiach wznoszono prostokątne klocki lub tradycyjne domki ze spadzistym dachem pokrytym papą. Chłoporobotnicy pracujący w PGR-ach i uprawiający własne pszeniczne łany i połacie makowych główek, mogli wznosić nowe domy dzięki tzw. chłopskiemu sprytowi. Szybko nauczyli się własnym sumptem wytwarzać cegły, nieistniejące praktycznie na rynku. Mieszali przesiany piasek z cementem, dodawali wody i dzięki drewnianym formom i Słońcu zyskiwali to, czego chcieli. Nie była to wprawdzie poniemiecka czerwona cegła, która trwa wieki, a z której ponownie zbudowano Warszawę, rozbierając przy okazji bezcenne zabytki sakralne i nie tylko, ubogacające „ziemie odzyskane”. Był to produkt cegłopodobny, ale dawał radę.
Straszne państwo prezesa
Lata 70. i 80. zdominowały spółdzielnie mieszkaniowe z prezesami na szczycie władzy. Ponieważ o przydziale decydowały najczęściej znajomości, układy partyjno-zawodowe i łapówki, do prezesów ustawiały się ogromne kolejki oczekujących cudu.
Prezes dostawał łapówki praktycznie od każdego interesanta, więc nic w tym dziwnego, że mylili mu się oczekujący i wysokość wręczonych mu pokątnie dodatkowych wkładów mieszkaniowych. Nie było wiec żadnej gwarancji, że łapówka cokolwiek przyspieszy. Zresztą prezes szczerze oznajmiał petentom, że nie jest wszechmocny i choćby bardzo chciał, nie może rozmnożyć mieszkań jak ktoś tam coś tam w Biblii. No i tak…
Mieszkanie można było też kupić na rynku prywatnym, np. od kogoś, kto miał dość, sprzedawał co miał i wyjeżdżał na Zachód. Ceny mieszkań wykluczały ze składania ofert kupna tzw. przeciętnych Polaków. Tych na przykład, którzy gnieżdżąc się u rodziców, zamiast żyć, praktykowali niemożliwe do osiągnięcia dostosowanie się do karkołomnych wymagań przedwojennego pokolenia. Częstokroć związanych z porami spania i czuwania, metodami wychowywania dzieci oraz obrzędami religijnymi, np. obowiązkową obecnością na przydługich niedzielnych sumach (msze z kazaniem o niezrozumiałej puencie).
Młodzi uwięzieni u rodziców lub teściów mieli książeczki mieszkaniowe i każdy oszczędzony grosz wpłacali na nie w banku. A kiedy w końcu uzbierali wkład na mieszkanie spółdzielcze, czekali na przydział tak długo, że przeprowadzali się do bloku z już nastoletnim przychówkiem, który mógł odtąd spędzać swoje najpiękniejsze lata na osiedlowym trzepaku oraz w piwnicy lub pralni któregoś z bloków, gdzie edukował się muzycznie, by następnie zamęczać rodziców o kasetowego Grundiga, najlepiej z radiem. To był standard dorastania w blokach.
Ten kawałek podłogi
Niektórych obywateli, dobrze sytuowanych, czyli zwykle na wysokich stanowiskach oraz „prywaciarzy”, lub tych, którzy przywieźli dolary z zagranicy, stać było na kupno mieszkania w bloku – nawet z widną kuchnią i łazienką, w której mieściła się wanna. Nabywano je za gotówkę, najczęściej w twardej walucie, ewentualnie w bonach towarowych. Na początku lat 80. metr kwadratowy mieszkania w warszawskiej przedwojennej kamienicy nietkniętej wojenną zawieruchą kosztował 200 dolarów: ponad 7 mln zł. Przy przeciętnym wynagrodzeniu nieco ponad 200 tys. zł, trzeba było pracować trzy lata, żeby móc kupić sobie swój kawałek podłogi o powierzchni 1 m2!
Mieszkania w bloku były oczywiście tańsze, co nie znaczy, że dostępne dla przeciętnego inteligenta pracującego (uosabianego wtedy przez „Czterdziestolatka”, który „córki szukał, a gitary od mandoliny nie odróżniał”.
Minimalna zaliczka w spółdzielni na poczet wkładu mieszkaniowego to było od początku spółdzielczości mieszkaniowej 10 proc. wartości mieszkania, czyli bardzo dużo pieniędzy. Ci, którzy starali się o spółdzielcze prawo własnościowe (tylko mając takie prawo mogli kiedyś sprzedać mieszkanie) musieli zapłacić dwa razy tyle.
Niedługo przed transformacją cena metra kwadratowego lokalu spółdzielczego wynosiła średnio ok. 235 tys. zł, więc jeśli ktoś marzył o tzw. „M-5” – trzech pokojach z osobną kuchnią i łazienką, mających powierzchnię 50 m2 – musiał uzbierać na wkład nawet 2,35 mln zł., by potem resztę spłacać w czynszu. Nawet ci, którzy nieźle zarabiali, musieli oddać na wkład 10 pensji.
Pamiętasz ośrodki wczasowe z czasów PRL?
Jeśli wzruszasz się na myśl o tamtych czasach, koniecznie posłuchaj tej rozmowy!
Listen on Spreaker.