QUIZ PRL: Weselne hity w PRL-u! Pamiętasz te przeboje?
Muzyka weselna w PRL nie była pierwszoplanowa. Na pierwszym planie zawsze stała weselna wyżerka. Goście rzucali się do stołów zastawionych galantynami i niewidywaną normalnie wędliną oraz pieczonymi zwłokami zwierząt oglądanych zwykle tylko na obrazkach: dzików, zajęcy, kaczek cyraneczek i krzyżówek (bo każdy ptak to zwierzę).
Zespół, a każdy taki przygrywający weselnikom obrażał się i grał powoli lub robił przerwę gdy nazywano go kapelą, zaczynał grać dopiero po jakimś czasie. Zwykle kiedy weselnicy zaczynali rozmawiać nie z pełnymi ustami, tylko normalnie. Za każdym razem powtarzał się pewien schemat. Polegał na tym, że przez pierwsze 5-10 minut nikt nie wkraczał na parkiet. Pląsały po nim tylko kolorowe światła, jeśli gdzieś udało się pożyczyć migające lampki od kogoś kto lubił sobie pomigać. Nie było wtedy organizatorów wesel, więc obywało się bez wizytówek, upominków, wiązaneczek przy talerzykach i tym podobnych pierdołek.
Krzesła pożyczone w bliższej i dalszej okolicy nie miały białych pokrowców. Każde było inne, a większość pamiętała przedwojenne tyłki. Stół weselny składał się z kilku pożyczonych stołów pamiętających ohydny przewrót majowy, zestawionych i przykrytych np. białymi prześcieradłami. Młodsi nie chcieli tańczyć, choć głośno zachęcali ich do tego członkowie rodziny, zwłaszcza ci, którzy zdążyli się już lekko ubzdryngolić wódką. A ta również była na tamtych weselach ważniejsza od zespołu.
Wreszcie przełom. Pan młody wyciągał na środek pannę młodą, która przy skocznej muzyce weselnej nie mogła tańczyć inaczej niż zadarłszy wysoko przechodnią ślubną kieckę i profanując dziewiczy welon. Do młodej pary najpierw dołączali wytrawni weselni tancerze, popisujący się stylem, jakim zamierzał zabłysnąć Nikodem Dyzma starający się o pracę fordansera w trzeciorzędnej knajpie (nie został przyjęty). Umpa umpa szło na początek i działało wyśmienicie. Parkiet, klepisko lub dechy zapełniały się parami oraz podrygującymi na obrzeżach zgiełku nieśmiałymi singlami.
Po jakimś czasie orkiestra grała już inaczej, najczęściej w sposób trudny do przedstawienia w piśmie, ale łatwy do zagrania. Czyli, uwaga: Tam tarararam, tataram tarararam, tam tarararam – i tak w kółko.
Ale nie do rana. Po tym jak tańczący znowu jedli, kapela podrywała ich repertuarem obowiązkowym, ponieważ każdemu podobały się te piosenki, które znał. Szedł więc nieszczęśliwy biały miś, który w oczach miał tylko szare łzy. Po nim góry, lasy, pola, doły omijały Sokoły. W końcu wybrzmiewały próby podrabiania zachodnich przebojów, których gdyby nie wesela nikt by nie znał. Np. śpiewano Linda, Linda, Linda, Linda, Bella Linda! Albo z przejęciem godnym klasyki rocka: Egyszer a Nap ugy elfáradt, Elaludt már zöld tó ölén, Az embereknek fájt a sötét. Czyli oczywiście „Dziewczynę o perłowych włosach” Omegi.
W programie była też chyba najgłupsza polska piosenka, pt. „Horror”, czyli „szła biedronka po zasłonkach, itd.
Kiedy biedronka już dawno poszła sobie w cholerę, a większość gości padła w objęcia Morfeusza, kapela intonowała „Mniej niż zero”. Weselisko przy piosenkach Lady Pank zawsze się rozkręcało, zgodnie z nadal obowiązującą zasadą balangowicza, że jeśli impreza siada należy puścić Lady Pank. Już przy „Kryzysowej narzeczonej” wesele przeżywało renesans. Na parkiecie, klepisku itp. był niemal komplet, poza tymi, którzy leżeli pod stołem ze stołów. Weselnicy słaniali się, przewracali i puszczali pawie, molestowali pannę młodą i pana młodego, ale darli się na całe gardło „Wesołych świąt!!!”, ponieważ kryzysowa narzeczona pocztówki nie wiadomo skąd słała w nie wiadomo jakie święta.