Rząd nie ma dostatecznie silnej motywacji, by inflację w krótkookresowej perspektywie zdławić. Przynajmniej nie wynika to z zapowiadanych przez rząd decyzji, choćby z założeń Polskiego Ładu, który pobudza konsumpcję – mówi w rozmowie z Hubertem Biskupskim prof. Przemysław Litwiniuk, członek Rady Polityki Pieniężnej. I dodaje: „Trzeba też zresztą pamiętać, że rząd i budżet państwa korzystają na inflacji. Jeśli rosną ceny, rosną wpływy z podatku VAT, do budżetu wpływają większe pieniądze z akcyzy”.
„Super Express”: – Jak długo Rada Polityki Pieniężnej będzie podwyższać stopy procentowe? I czy jest jakaś górna granica, którą wyznaczają możliwości kredytobiorców oraz interes państwa?
Prof. Przemysław Litwiniuk: – Dziś pewne jest to, że nic nie jest pewne.
– Czyli górna granica nie istnieje?
– Nie. Przynajmniej nie wynika ona z żadnych regulacji. Polska historia zna stopy procentowe na wysokim poziomie.
– W latach 90. było to nawet 20 proc. Tak źle będzie i teraz?
– Mam nadzieję, opartą na danych z polskiej gospodarki, że jesteśmy blisko tej granicy określającej konieczność regulowania ceny pieniądza pochodzącego z sektora bankowego. Nie jest to jedyna zmienia w równaniu, w którym mamy cel inflacyjny. Po jednej stronie tego równania są pewne czynniki, które można przewidzieć. Ale inne nie zależą od nas i stopy procentowe mają na nie co najwyżej psychologiczny wpływ. Wysokość stóp procentowych ma ograniczać zjawiska o podłożu psychologicznym, które mogą prowadzić do spirali cenowo-płacowej, czyli błędnego koła wzajemnego nakręcania się cen i płac.
– Z punktu widzenia psychologii lepiej mówić, że będziemy podnosić stopy procentowe tak długo, jak trzeba będzie, czy lepiej powiedzieć, że zbliżamy się do ich górnego pułapu?
– Obserwując komunikaty banku centralnego z ostatnich tygodni, jestem bliżej stanowiska, że pozostawienie czynnika niepewności co do zacieśniania polityki monetarnej ma dobry wpływ na postawy konsumentów, producentów i wartość polskiego złotego.
– Kredytobiorcy będą przerażeni, bo to nie jest dla nich dobra informacja, że trzeba żyć w ciągłej niepewności.
– Kredytobiorcy dzielą się na różne grupy. Są tacy, którzy jak najbardziej słusznie czują się pokrzywdzeni procesem podwyższania stóp procentowych. To głównie ludzie, którzy zaciągali zobowiązania kredytowe na swoje pierwsze mieszkanie czy dom w okresie pandemicznym, kiedy były niskie stopy, ale banki proponowały im wyższą marżę. Dziś ta grupa płaci najwięcej za obsługę swoich kredytów i powinna być ona przedmiotem szczególnego zainteresowania nadzoru bankowego, który dziś funkcjonuje nie w ramach NBP, ale podlega rządowi.
– Użyłby pan określenia, że ci ludzie zostali oszukani, biorąc kredyty?
– Myślę, że wobec tych osób nie zastosowano obowiązków polityki ostrożnościowej. Obowiązków ostrzegawczych, które kalkulowano wtedy na poziomie podstawowej stopy procentowej na poziomie 4 pkt. Dziś ta granica jest już przekroczona i prawdopodobnie jeszcze będzie przesuwana.
– Kiedy nastąpi szczyt inflacyjny?
– W każdym miesiącu, kiedy otrzymuję raporty, ten szczyt jest oznaczany na innym punkcie na osi czasu. Niestety, czynniki zewnętrzne, zwłaszcza wojna na Ukrainie, wszelkie rachuby skorygowały. Na obecnym etapie uważam, że szczyt inflacyjny przypadnie między lipcem a wrześniem. Czy nie pojawią się jednak okoliczności, które zmienią to zapatrywanie, tego nie mogę z całą stanowczością powiedzieć.
– W marcu wskaźnik inflacji wyniósł 11 proc. Skoro szczyt dopiero przed nami, to jakie wartości on przybierze?
– Wszystko zależy od cen żywności. Jak wiemy, Ukraina i Rosja zaopatrywały Europę w istotne ilości płodów rolnych. Na szczęście Polska jest pod względem żywnościowym samowystarczalna. Jeśli więc plony będą dobre, nie pojawi się jakaś katastrofa pogodowa, to trudno spodziewać się czynników komplikujących. Myślę, że dwójki z przodu nie zobaczymy. Jaka dokładnie to będzie wartość? Na tę chwilę to wróżenie z fusów.
– Obecna inflacja jest „putinflacją”, jak mówi rząd, zrzucając winę na czynniki zewnętrzne, czy „PiS-inflacją”, jak uważa opozycja, która obwinia rząd o drożyznę?
– Trzeba zwrócić uwagę, że z inflacją borykają się wszystkie gospodarki naszej części świata, także USA. Musimy pamiętać, że już w okres pandemii wchodziliśmy z podwyższoną inflacją, przekraczającą cel inflacyjny. Wtedy przyszła pandemia i doszło do zbyt silnego zalania polskiej gospodarki pieniądzem niepochodzącym ani z pracy, ani z wyników przedsiębiorstw.
– Czyli z jednej strony RPP podnosi stopy procentowe, starając się ograniczyć inflację, a z drugiej, jak wskazują niektórzy ekonomiści, rząd swoją polityką transferów pieniężnych i obniżek podatków wzmacnia inflację.
– Mamy do czynienia ze źle rozumianym tzw. policy mix. W ramach współdziałania banku centralnego i rządu powinniśmy patrzeć w jednym kierunku i podejmować działania, które przynajmniej nie są ze sobą sprzeczne. Motywacji NBP obniżenia inflacji i motywacji rządu, który wchodzi w okres przedwyborczy, nie da się zespolić w 100 proc. Trzeba też zresztą pamiętać, że rząd i budżet państwa korzystają na inflacji. Jeśli rosną ceny, rosną wpływy z podatku VAT, do budżetu wpływają większe pieniądze z akcyzy.
– Chce pan powiedzieć, że rządowi zależy na wysokiej inflacji?
– Myślę, że rząd nie ma dostatecznie silnej motywacji, by inflację w krótkookresowej perspektywie zdławić. Przynajmniej nie wynika to z zapowiadanych przez rząd decyzji, choćby z założeń Polskiego Ładu, który pobudza konsumpcję. A to wzrost wydatków konsumpcyjnych odpowiada, przynajmniej częściowo, za wzrost cen. Mamy w pewnym sensie do czynienia z zezem rozbieżnym instytucji państwa, które mają wpływ na stabilność cen.
Rozmawiał Hubert Biskupski