"Super Express": - W sobotę demonstracja przeciwko umowie handlowej z Kanadą, znanej jako CETA, zgromadziła cały przekrój polskiej sceny politycznej - od narodowców po lewicę i związki zawodowe. Zostało to w PiS odnotowane i wpłynie na decyzje waszego rządu?
Janusz Szewczak: - Osobiście jestem bardzo sceptyczny wobec tej umowy i wielu innych też ma wątpliwości. Dla krajów takich jak Polska, które nie mają ogromnych zasobów finansowych i wielkich koncernów o globalnym znaczeniu, a do tego o rolno-spożywczej specjalności, CETA niesie poważne zagrożenia.
- Są jednak pańscy koledzy partyjni, którzy mówią, że CETA to więcej zysków niż strat. W takim duchu wypowiadał się w sobotę choćby Jarosław Sellin. Jest jakiś rozdźwięk w waszym obozie?
- Być może niektórzy przeczytali tę umowę. Może nie całość, czyli 1600 stron, ale nawet lektura 100- -150 wystarczy, aby mieć istotne wątpliwości. Ministerstwo Sprawiedliwości słusznie ma obiekcje co do zapisanych w CETA sądów arbitrażowych. Ich istnienie niesie poważne zagrożenia dla naszego kraju.
- Jakie?
- Wyobraźmy sobie sytuację, że nie kupujemy od Kanadyjczyków w ramach negocjacji handlowych jakichś tamtejszych caracali, to ich producent mógłby nas pozwać o odszkodowanie, bo już co nieco blachy i farby przygotowali. Podobnie mogłoby być w sytuacji, gdyby rząd podniósł płacę minimalną, to duże koncerny mogłyby wystąpić do sądu arbitrażowego, żądając zadośćuczynienia za utratę części zysków.
- Skoro są wątpliwości i to dużego kalibru, to czemu rząd nadal się waha?
- Trudno mi odpowiadać za rząd. Niemniej, na pewno są istotne wątpliwości co do całości zysków i strat. To trzeba niesłychanie szczegółowo policzyć i zastanowić się, czy rzeczywiście się to nam opłaca. Już pojawiają się jednak pierwsze jaskółki, które zwiastują, że nie tylko Polska ma swoje wątpliwości. Parlament Walonii, czyli federalnej części Belgii, zagłosował przeciwko ratyfikowaniu CETA. Podobnie będzie zapewne z innymi unijnymi krajami, które w dużej mierze opierają swoją gospodarkę na przetwórstwie rolno-spożywczym. Nie znam oficjalnego stanowiska Węgier, ale podejrzewam, że mają poważne obawy w tym względzie.
- Hurraoptymizmu nie widać też w największych unijnych krajach. To tam odbywają się największe demonstracje przeciwko CETA.
- Zgadza się, opory w tych krajach są duże. Sprawa trafiła nawet przed niemiecki sąd konstytucyjny, choć ostatecznie została odrzucona. Niemniej pokazuje, że wiele krajów ma swoje obiekcje.
- Mam rozumieć, że polski rząd czeka, aż ktoś inny utopi sprawę CETA, żebyśmy nie wyszli na czarnego luda UE?
- Szczerze mówiąc, byłoby najlepiej, gdyby tak się zdarzyło, że to nie my będziemy wskazywani jako główny hamulcowy. Zwłaszcza przez polską opozycję. Trzeba było od początku na poważnie negocjować ten traktat. A przypomnijmy, że negocjowała go poprzednia ekipa.
- Ale to wy teraz rządzicie i to wy jesteście władni, żeby CETA odrzucić.
- No tak, ale PSL jest teraz przeciwny tej umowie.
- Trzeba docenić, że zmądrzeli.
- No widzi pan. Na pewno byłoby lepiej, gdyby inni poszli po rozum do głowy. Bez względu jednak na to, przy tego typu traktatach mniejsze kraje muszą tym bardziej precyzyjnie przyglądać się konsekwencjom. Ci więksi, o silniejszych gospodarkach, sobie poradzą. Jak w tym powiedzeniu, że zanim gruby schudnie, chudy zdąży umrzeć.
- Wziąwszy pod uwagę naturę tych globalnych traktatów o wolnym rynku i problemy, jakie one stwarzają dla słabszych gospodarczo państw, takich jak Polska, nie ma tu co negocjować - trzeba to odrzucić.
- Musimy patrzeć na konsekwencje takich umów. Czy chcemy, by nas poklepywano za oceanem i byśmy mieli tam dobrą opinię, czy też, żebyśmy się nie dali wyrolować.
Zobacz także: Sławomir Neumann: CBA to dzisiaj policja polityczna