Im bardziej wczytywałem się w ostatni wywiad ze Stanisławem Kluzą, w którym przywdziewa on szaty niezależnego eksperta krytykującego w czambuł działalność banków obecną i przeszłą, tym bardziej przecierałem oczy ze zdumienia. Zwłaszcza że nie tylko jest on doktorem ekonomii, ale był także ministrem finansów.
Czytaj również: Które państwo wprowadziło banknot o największych rozmiarach?
Stanisław Kluza wyraźnie kwestionuje to, że restrukturyzacja kredytów walutowych zagraża stabilności sytemu bankowego, zadając przy tym pytanie: Czy koszty zbliżone do rocznego zysku są w stanie wstrząsnąć systemem bankowym? Po pierwsze, według oficjalnych stanowisk Narodowego Banku Polskiego i Komisji Nadzoru Finansowego straty banków wyniosłyby 21-22 mld zł. Zysk netto wszystkich banków za 2014 r. wyniósł zaś 16 mld zł. Po drugie, te zyski dotyczą kilkuset różnych banków (w tym oczywiście spółdzielczych), natomiast straty byłyby skumulowane w kilkunastu dużych podmiotach. Spowodowałoby to ewidentne zagrożenie dla stabilności systemu bankowego, co zresztą jasno stwierdził Komitet Stabilności Finansowej, w skład którego wchodzi zarówno minister finansów, jak i przewodniczący KNF, czyli obydwie funkcje, które Stanisław Kluza sprawował. Trzeba więc postawić bardzo ważne pytanie: Na podstawie jakiej wiedzy były członek tej arcyważnej dla stabilności finansowej naszego kraju instytucji kwestionuje jej ustalenia? Myślę, że Polacy powinni to wiedzieć.
Stanisław Kluza twierdzi, że "koszty przewalutowania obniżyłyby tylko zyski banków. Nie obciążyłyby podatników". Jeśli koszty przewalutowania obniżyłyby zyski banków, co Stanisław Kluza potwierdza, że rozumie, to jak można jednocześnie nie dostrzegać, że podatek liczony od tych (mniejszych przecież) zysków też byłby mniejszy. I to, według szacunków Ministerstwa Finansów, o bagatela 3,5 mld zł (dziś sektor bankowy odprowadza do budżetu w sumie 4 mld zł). Do tego należy dodać ubytek w kasie państwa 380 mln zł wpływów z dywidend od posiadanych banków. Co więcej, straty w bankach systemowo ważnych naruszyłyby stabilność całego sektora, przez co państwo musiałoby go dofinansować. Ale to jeszcze nie wszystko, bo zagraniczni właściciele banków z pewnością wystąpiliby w międzynarodowych sądach o odszkodowania. Te wszystkie straty budżetowe, idące w miliardy złotych, ktoś musiałby pokryć i nie ma żadnych wątpliwości, że byliby to polscy podatnicy.
Zobacz też: Związki zawodowe kosztują nawet 300 mln zł rocznie
Stanisław Kluza twierdzi także, że "państwo powinno przygotować rozwiązania powszechne", które "nie powinny być jednak traktowane jako forma pomocy społecznej. Nie należy więc brać pod uwagę żadnego kryterium dochodowego, wielkości mieszkania czy innego". Można zarzucać różne rzeczy, ale nie sposób kwestionować tego, że po gwałtownym wzroście kursu franka w połowie stycznia br. banki jednak wprowadziły rozwiązania pomagające w spłacie rat wszystkim frankowiczom: uwzględniono ujemne oprocentowanie LIBOR, obniżono wielkość spreadów, zezwolono na wydłużenie okresu spłaty kredytu i odstąpiono od dodatkowych zabezpieczeń. Nie dziwię się, że dalej uznano, że jeszcze większa pomoc powinna być kierowana nie do wszystkich frankowiczów, a do tych, którzy np. z powodu utraty pracy znaleźli się w trudnej sytuacji i mają kłopoty ze spłatą zobowiązań hipotecznych. Ale za to pomoc ta dotyczyłaby wszystkich kredytobiorców, a nie tylko walutowych. Nie dziwię się, bo odmiennie niż Stanisław Kluza uważam, że jeśli pomagać, to naprawdę potrzebującym i kryterium socjalne jest tu jak najbardziej właściwe. Dlaczego?
Po pierwsze, to odpowiedzialność: na szczęście dla 24 milionów swoich klientów banki nie zapomniały, że dysponują nie własnymi pieniędzmi. Po drugie, pamiętajmy, że frankowicze przez długi okres płacili dużo niższe raty od kredytobiorców złotówkowych i w sumie do tej pory zapłacili nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych mniej. Po trzecie, dzięki radykalnemu spadkowi stóp procentowych w Szwajcarii, ale także dzięki działaniom banków, obecnie ich raty są wciąż dużo niższe od najwyższych rat, które musieli płacić kredytobiorcy złotówkowi. Po czwarte, według badań opinii publicznej frankowicze to osoby zwykle dobrze wykształcone i lepiej sytuowane, które w zdecydowanej większości przypadków (80 proc.) zdawały sobie sprawę z możliwych skutków zmian kursu walutowego.
Po piąte, kapitał pozostały do spłaty wprawdzie wydaje się wysoki, ale tylko w przeliczeniu na obecny kurs. Pamiętajmy jednak, że kredyty mieszkaniowe są produktami długoterminowymi i jak najbardziej możliwe, a niektórzy analitycy (sam S. Kluza zresztą też) twierdzą wręcz, że dość prawdopodobne jest umocnienie złotego w przyszłości tak, że raty kredytów walutowych mogą znów okazać się korzystniejsze od kredytów złotowych. Co więcej, ten kapitał szybko się zmniejsza dzięki temu, że banki uwzględniają ujemne stopy procentowe i wpłacane raty pomniejszają kapitał. Po szóste, kredyty walutowe są nawet lepiej spłacane niż kredyty złotowe - według najnowszych danych BFG odsetek zagrożonych kredytów mieszkaniowych w walutach zagranicznych wynosi 3,3 proc., a w złotych 3,4 proc. Podsumowując, frankowicze są przeciętnie lepiej sytuowani, do tej pory zyskali na kredytach frankowych i nie mają z ich spłatą większych problemów, a S. Kluza chce im pomóc kosztem innych osób, przeciętnie mniej zamożnych.
Sprawdź także: U kanara zapłacisz kartą! Nowość w mandatach komunikacyjnych
Podobny wydźwięk mają oskarżenia, że zagraniczni właściciele banków dążą tylko do wypompowania pieniędzy z kraju. Jako osoba nadzorująca sektor bankowy musi przecież wiedzieć, że rok w rok właściciele banków zostawiają w nich 70 proc. zysków, nie wypłacając ich dla siebie, tylko zwiększając kapitały własne, dzięki czemu zwiększają się także możliwości finansowania polskiej (nie zagranicznej) gospodarki. Już zresztą samo poruszanie tej kwestii jest przykładem taniego populizmu i musi co najmniej budzić zdziwienie, biorąc pod uwagę to, że jako ekonomista i wytrawny gracz giełdowy S. Kluza musi mieć świadomość tego, że wypłata zysku jest czymś zupełnie naturalnym w gospodarce rynkowej i nikt nie ulokowałby swoich środków w przedsięwzięcie komercyjne, gdyby nie mógł czerpać z niego zysków.
Muszę przyznać, że po lekturze tego wywiadu zrobiło mi się smutno, że człowiek z tak dużym dorobkiem w życiu publicznym i z tak dużą wiedzą wpisuje się w kampanię polityczną, dezinformując opinię publiczną, szargając reputację nie tyle swoją, co ważnych instytucji państwowych, które reprezentował, a przede wszystkim narażając na koszty całe polskie społeczeństwo.
Artykuł wyraża poglądy autora, a nie instytucji, z którymi jest związany.
Doktor ekonomii. W 2003 r. z wyróżnieniem ukończył studia magisterskie w SGH na kierunku finanse i bankowość, a następnie studia MBA w ramach programu The Community of European Management Schools (CEMS). Studiował w departamencie ekonomii Massachussetts Institute of Technology (MIT) w Cambridge (pod opieką prof. Oliviera Blancharda) i na Uniwersytecie Erazma w Rotterdam School of Management.