Nie jestem niewolnikiem nowych technologii

2013-05-14 4:00

Wywiad z Jarosławem Szanajcą, prezesem Dom Development

- Jak to się stało, że prawnik został deweloperem?

- Nie zdałem na aplikację adwokacką... (śmiech). Najpierw pracowałem w przemyśle, a potem stopniowo, poprzez własną firmę budowlaną zająłem się deweloperką.

- No dobrze, ale skąd pomysł zarabiania na życie budowaniem mieszkań?

- Bardzo dawno temu któraś z wielkich firm doradczych organizowała seminarium o rynku nieruchomości dla polskiego raczkującego biznesu. I ja się znalazłem na tym seminarium. To było bardzo interesujące. I tak się jakoś złożyło, że po pewnym czasie namówiłem mojego wspólnika, a potem jeszcze innych partnerów z Wielkiej Brytanii, żebyśmy zainwestowali i ruszyli z budową i sprzedażą mieszkań. Na dobry początek wykorzystaliśmy tzw. wielką ulgę inwestycyjną z tytułu budowy mieszkań na wynajem, wymyśliliśmy sposób kredytowania tego, no i w grudniu 1996 roku sprzedaliśmy pierwsze 200 mieszkań.

- Co było najtrudniejsze na tym pierwszym etapie? Pozyskanie inwestora strategicznego, zdobycie funduszy czy przekonanie klientów do tego, że wasza oferta jest atrakcyjna?

- O, wszystko po trochu. Oczywiście niełatwo jest zdobyć prawdziwe pieniądze na biznes, który się dopiero ma zamiar robić i nie ma się ani doświadczenia, ani wielkiej wiedzy. Natomiast potem najtrudniej było firmę utrzymać. Po likwidacji tej wielkiej ulgi musieliśmy właściwie zupełnie zmienić specjalizację. Na szczęście nasz strategiczny inwestor zapewnił nam doradztwo na najwyższym poziomie i mogliśmy podpatrywać brytyjski rynek.

- Wróćmy na chwilę do 2008 roku, czyli do hossy. Jak pan patrzył na to, co się dzieje na rynku, jak pan widział te szybujące ceny mieszkań, to pan się zastanawiał, w którym momencie nastąpi koniec, czy był pan w euforii?

- Nie zdążyłem być w euforii. Ci, którzy byli w euforii, potwornie przepłacali za ziemię. Na tym to polega. Jeżeli wierzy się, że coś jest warte więcej, niż jest warte i kupuje się ziemię w oparciu o przyszłe wzrosty cen, to się najczęściej przepłaci. Myśmy w tym czasie w ogóle nie kupowali ziemi po lewej stronie Wisły w Warszawie, bo nas na to nie było stać, więc paradoksalnie to szaleństwo nam pomogło.

- I dzięki temu tak dobrze radzi pan sobie w kryzysie?

- Nie tylko. Jak wybuchł kryzys, to na pięć kwartałów obcięliśmy wszystkie inwestycje. Wstrzymaliśmy te, które się dało wstrzymać, nie zaczynaliśmy żadnych nowych. Zrestrukturyzowaliśmy firmę, 30 procent załogi musiało odejść. No i nastawiliśmy się na pilnowanie płynności.

- A zmiana modelu biznesowego?

- Nie. My wiemy, co robić. Polska to duży kraj, z dużym miastem centralnym, które będzie rosło, a my w tym mieście budujemy mieszkania dla ludzi, którzy ich potrzebują i dlatego będą je kupować. Więc co do racjonalności takich elementarnych fundamentów biznesu nie mamy wątpliwości. I nie chcemy tego zmieniać.

- Jak wygląda rynek mieszkaniowy już po kryzysie, miejmy nadzieję, albo u schyłku tego kryzysu?

- Klienci są coraz bardziej wymagający - znają swoje prawa i lepiej porównują oferty z rynku. I to jest racjonalne, tak być powinno.

- Oczekiwania w stosunku do standardu też się zmieniły?

- Bardzo szybko zmieniła się powierzchnia mieszkań. Teraz sprzedają się małe mieszkania. W naszym przekonaniu nawet trochę za małe, choćby takie trzypokojowe, 50-metrowe. Ale taki jest rynek, więc też staramy się jakoś do tego dostosować.

- Porozmawiajmy trochę o wynikach finansowych - i tych za zeszły rok, i tych za pierwszy kwartał. 2012 rok: wzrost przychodów o niemal połowę, zysku netto ponad 11 procent. Jak wygląda w tej chwili prognoza całego tego roku po pierwszym kwartale?

- Jeśli chodzi o wyniki finansowe, rok 2013 będzie zdecydowanie słabszy niż 2012. A jeśli chodzi o sprzedaż - liczymy, że będzie podobny.

- Czyli nie ma dramatu?

- Na razie nie zapowiada się źle. Szczególnie baliśmy się pierwszego kwartału, kiedy po wygaszeniu "Rodziny na swoim" istniała obawa, że rynek może się załamać. Na szczęście tak nie jest.

- Jaką sprzedażą zamkniecie ten rok?

- Zobaczymy, na razie się rozpoczął. Mogę powiedzieć, że sprzedajemy mniej więcej tyle, ile mieliśmy zamiar sprzedać.

- 339 mieszkań w I kwartale. Tak?

- Tak. Choć powiem, że plany na I kwartał wydały mi się w pewnym momencie zbyt ambitne. Na szczęście okazało się, że je zrealizowaliśmy.

- Dlaczego budujecie tylko w Warszawie i we Wrocławiu? Jest jeszcze kilka fajnych miast nieźle się rozwijających.

- Warszawę znamy. Jest największym, najbardziej dynamicznym, najzamożniejszym rynkiem. Miastem, które jest skazane na dalszy rozwój. Budowanie w innych miastach wiąże się z większym ryzykiem biznesowym wynikającym z konieczności znajomości terenu, umiejętności poruszania się po rynku itd.

- Na ile w tym biznesie inwestycyjnym pomagają panu dobre czy nawet bardzo dobre relacje z władzami stolicy?

- Relacje powinny być dobre, natomiast coraz mniej się to liczy. A czasami wręcz przeszkadza. Urzędnicy doskonale wiedzą, że jeśli ktoś przyjdzie kontrolować, to zabierze się w pierwszej kolejności za nasze pozwolenia. Bo jesteśmy największym deweloperem i mamy dobre relacje. Musimy i dopełniamy najwyższej staranności, a w papierach mamy absolutny porządek.

- Czy to już koniec spadku cen mieszkań, czy ten trend będzie kontynuowany?

- Bardzo bym chciał, żeby to był koniec spadku cen. I na 90 procent to nastąpi już niedługo albo bardzo niedługo.

- Pytanie, co to znaczy niedługo?

- To trudno dokładnie przewidzieć, dlatego najlepiej jest robić rzeczy racjonalne. My mamy swój budżet i sprzedajemy w takich cenach, żeby ten budżet nam się zamknął.

- Ile państwo osób zatrudniacie?

- Około 140 osób.

- I jesteście liderem rynku jeśli chodzi o sprzedaż.

- Tak, choć muszę powiedzieć, że od kilku kwartałów dzielnie nas goni Robyg.

- Panie prezesie, proszę powiedzieć, ile godzin pan pracuje?

- Często żeby pracować, nie muszę być w pracy...

- Właśnie, te współczesne narzędzia...

- Oj, nie. Jeśli chodzi o współczesne narzędzia, to tylko komóreczka...

- Czy panu udaje się złapać balans między życiem prywatnym i zawodowym. Czy przy takiej odpowiedzialności, jaka na panu ciąży - i za zespół ludzi, i za firmę, i za wyniki finansowe - jest to w ogóle możliwe?

- Mam nadzieję, że jest. Nie czuję się ani przemęczony, ani też nie czuję, żebym zaniedbywał pracę. Jestem człowiekiem, który nie posiada poczty elektronicznej, nie mam adresu e-mailowego, pomijając ten na wizytówce, który obsługuje moja asystentka. Ale prywatnej skrzynki nie mam. E-maile interesują mnie właściwie tylko te, które są wydrukowane. Korzystam z Internetu, ale z poczty elektronicznej nie. I można bez tego żyć.

- Chciałem jeszcze zapytać o pana pasje, bo przygotowując się do tego wywiadu, szczerze mówiąc, na temat pańskiego życia prywatnego nie znalazłem praktycznie nic.

- Bo ja nie jestem ciekawym człowiekiem.

- Jak to? Szef największej firmy deweloperskiej w Polsce nie jest ciekawym człowiekiem?

- Restauruję stare samochody. Przywracam im ich świetność i potem nimi jeżdżę.

- I ma pan jakąś kolekcję?

- Kolekcję to może za dużo powiedziane, ale mam kilka ładnych samochodów.

- Proszę się pochwalić.

- To głównie mercedesy i jaguary. Jeden radziecki samochód ZIM (Zawod Imienii Mołotowa) - to samochód, który został zbudowany dla takich średnich sekretarzy partyjnych i aparatczyków i to jest oryginalna konstrukcja radziecka.

- Gdzie pan wyszukuje te auta?

- Bardzo różnie. ZIM-a kupiłem w muzeum motoryzacji w Rydze, gdzie mieli jeden egzemplarz odrestaurowany i drugi nieodrestaurowany. Ale są też targi starych samochodów. Teraz w Niemczech są dwie edycje, gdzie można kupić części, można zamówić, wymienić się itd. Ale głównie wyszukuje się w Stanach Zjednoczonych. Tam jest jeszcze bardzo dużo takich samochodów do restaurowania. Gdybym nie zajmował się tym, czym się zajmuję, to mógłbym np. restaurować stare mercedesy, kupując je w Stanach Zjednoczonych i potem sprzedawać Niemcom. To mógłby być bardzo przyzwoity biznes.

- Sam pan to robi? Sam pan te cylindry odkręca, zmienia przekładnie i naprawia zawieszenia?

- Oj, przecież nie jestem mechanikiem...

- Dziękuję serdecznie.

Najnowsze