Spis treści
- Gaz, gaz, gaz na ulicach - restrykcje stanu wojennego
- Ranek bez teleranka, czyli wojna Jaruzelskiego
- Obywatelki i obywatele... tak Jaruzelski ogłosił stan wojenny
- Jaruzelski kontra Solidarność
- Wrona orła nie pokona
- Oporniki i orzełki - symbole oporu wobec stanu wojennego
- Nic nie pierze tak, jak ZOMO
- GALERIA unikalnych zdjęć z czasów stanu wojennego
W niedzielę 13 grudnia 1981 r. było zimno i ślisko. Ale dla działaczy „Solidarności”, którzy od świtu, unikając patroli ukrywali związkową dokumentację, był to dzień gorący - grunt palił się im pod nogami. Wielu ryzykowało internowanie, bo zamiast się ukryć kursowało z paczkami papierów po miastach i miasteczkach. Ludzie chętnie brali je na przechowanie. Temat krótkich rozmów był jeden - wejdą czy nie wejdą. Wszyscy bali się wkroczenia „Ruskich”- bo z polskim wojskiem na ulicach da się jakoś żyć. Nie minęły trzy dni, i już było wiadomo. Strzelają do nas. Zabili górników w „Wujku”.
Gaz, gaz, gaz na ulicach - restrykcje stanu wojennego
Ograniczano swobodę poruszania się po Polsce, a paszporty straciły ważność. Wprowadzono godzinę milicyjną, cenzurę przesyłek pocztowych i kontrolę rozmów telefonicznych. Po wykręceniu numeru w słuchawce rozlegał się głos „rozmowa kontrolowana”. Listy miały stemple „Ocenzurowano”. Niektóre słowa, jak solidarność, Wałęsa, a nawet wolność stały się zakazane. A tak niedawno mieliśmy wielkie marzenia.
Podczas gdańskiego zjazdu w grudniu 1981 roku Komisja Krajowa Solidarności rozważała utworzenie antykomunistycznego rządu tymczasowego. Padały też postulaty przeprowadzenia pierwszych demokratycznych wyborów do Sejmu. Tymczasem władze od ponad roku nosiły się z zamiarem stłumienia wolnościowego ruchu. Ponaglał je Związek Radziecki. – A więc wojna – zdecydowali towarzysze. – Uderzyć tak, żeby zgarnąć jak najwięcej „ekstremistów”. Niedziela13 grudnia była datą idealną. W dwóch miejscach równolegle obradowali działacze „S” (Komisja Krajowa w Gdańsku) i wspierający ich intelektualiści (Kongres Kultury Polskiej w Warszawie, w którym brał udział m.in. Andrzej Wajda, Krzysztof Penderecki, Aleksandra Śląska, Andrzej Szczypiorski, Władysław Hasior, Gustaw Holoubek i Władysław Bartoszewski). Władza miała na widelcu większość tych, których chciała aresztować.
Polecany artykuł:
Ranek bez teleranka, czyli wojna Jaruzelskiego
Ci, którzy prężnie działali podczas karnawału Solidarności między wrześniem 1980. a grudniem 1981 roku, o stanie wojennym przeważnie dowiadywali się podczas aresztowania „celem internowania w miejscu odosobnienia”, wyrwani ze snu. Tych, którzy 13 grudnia spali do południa, brak Teleranka emitowanego o 9:00 siłą rzeczy nie mógł zaskoczyć. Ale brak „Koncertu życzeń” już tak. Przeważnie o tym, że coś jest nie tak alarmowały rodziców dzieci, czekające na Teleranek O 9:00. Bo zamiast niego w telewizji pokazali „pana w mundurze”. Pana generała, którego nazwisko miało posłużyć za inspirację założycielom podziemnego pisma satyrycznego „Jaruzela”. Na razie jednak nikomu nie było do śmiechu. Pierwszym odruchem tych, którzy mieli telefony, było podniesienie słuchawki, żeby wykręcić (wtedy jeszcze sześciocyfrowy) numer i rzucić z przejęciem: „Oglądasz telewizję?!”. Ewentualnie, co w tych czasach nie było wyjątkiem, „Oglądasz telewizor?!”. Ale aparaty milczały.
Obywatelki i obywatele... tak Jaruzelski ogłosił stan wojenny
Cisza w słuchawce, generał na ekranie, dzieci, które bez zwykłego niedzielnego „kukuryku” nie mogły się na dobre obudzić. Już to było niepokojące. Ale prawdziwy strach doszedł tego poranka do głosu, kiedy zdezorientowani wsłuchali się w to, co pan w mundurze ma do powiedzenia. „Obywatelki i obywatele”, a w dalszej części przemówienia także „bracia i siostry” i wreszcie „rodacy” dowiedzieli się ze zdumieniem, że w ojczyźnie, która znalazła się nad przepaścią milionowe fortuny zbijają rekiny podziemia gospodarczego, chaos i demoralizacja przybrały rozmiary klęski, a agresywność ekstremistów, dążących do całkowitego rozbioru socjalistycznej polskiej państwowości, narasta. Generał zapowiadał zagrodzenie drogi konfrontacji, którą zapowiedzieli otwarcie przywódcy „Solidarności”, mówił, że awanturnikom trzeba skrępować ręce, zanim wtrącą ojczyznę w otchłań bratobójczej walki. Będziemy konsekwentnie oczyszczać polskie życie ze zła - bez względu na to, gdzie się ono rodzi – straszył. Wzrok miał zmęczony od nocnych narad. Okulary tego nie ukryły. Wkrótce założył ciemne, dzięki którym zyskał przydomek „Spawacz”. Jacek Kaczmarski w „Wolnej Europie” śpiewał: „Spawacz gra w bambuko z Glempem, partia trzyma się na pałach”.
Jaruzelski kontra Solidarność
Pod koniec przemówienia generał odwołał się do dumy narodowej. Mówił „Pragniemy Polski wielkiej swym dorobkiem, kulturą, formami życia społecznego, pozycją w Europie”. I dodawał dowcipnie: „Jedyną drogą do tego celu jest socjalizm”. I dalej - „36-milionowy kraj w sercu Europy nie może pozostawać w nieskończoność w upokarzającej roli petenta”. Do telewidzów, słuchających w osłupieniu, powoli docierała przygnębiająca prawda o Solidarności, którą „jako niezależny twórca, działający poza państwowym monopolem rozrywkowym” wyraził niebawem Jan Krzysztof Kelus, w smętnej piosence z drugiego obiegu. Otóż „zgwałcono ją w teatrze, z częścią zdumionej wciąż widowni i zostaliśmy bez niej smutni”. Za trzy dni mieli zginąć górnicy w Kopalni Wujek, ale z ekranu czarno-białego telewizora płynęło zapewnienie, że „nie popłynie ani jedna kropla polskiej krwi”. Mundurowy z wojskowym sztandarem w tle, mówił i mówił, sztywny jakby połknął karabin. Na koniec zapewniał, obiecywał i apelował o zrozumienie. Ale tej części przemówienia nikt już raczej nie słuchał.
Wrona orła nie pokona
Wystarczyła pierwsza część generalskiego spiczu, żeby co bardziej zaangażowani patriotycznie Polacy ruszyli sprzed telewizora: dowiedzieć się kogo zgarnęli, kogo ścigają, ostrzec, zawiadomić, ukryć, schować, przekazać. Na drugim programie TVP była „kasza”. Ze sklepów kasza zniknęła w poniedziałek, podobnie jak wszystko, co jadło się w czasie wojny, a w kwestii czego doradzali ci, którzy raz już ją przeżyli.
Potem większość ponurych czasów spędzało się w kolejkach – całymi rodzinami na zmianę – po kawałek solonego masła z żołnierskich zapasów, po tłuste mięso, cukier, papierosy i buty na kartki.
Rada Państwa, wbrew konstytucji PRL, powołała Wojskową Radę Ocalenia Narodowego, w skrócie WRON. Stąd hasło obywateli będących w stanie wojującym „Wrona orła nie pokona”. Władzę w państwie przejęło wojsko, internowano opozycjonistów, uczniom i studentom zrobiono dłuższą przerwę, żeby nie przyszło im do głowy protestować przed szkołami i uczelniami. Korespondencja była kontrolowana, o czym zaświadczały sklejone byle jak koperty i pieczątki z napisem „ocenzurowano”. Telefony, zanim odezwały się stanowczym damskim głosem informującym, że rozmowa jest kontrolowana, milczały, a przecież nie było komórek, ani komputerów. Pozostawała poczta pantoflowa, obywatelski system ostrzegania działający w godzinach 6:00 – 22:00, z uwzględnieniem godziny milicyjnej. Do poniedziałku internowano 9736 osób. Sądzono, że to wystarczy, że robotnik bez „ekstremy” się nie zorganizuje. A jednak.
Oporniki i orzełki - symbole oporu wobec stanu wojennego
Symbolami oporu społecznego stały się małe oporniki noszone w klapach marynarek, wpięte w swetry, koszule i bluzki. Był to najpowszechniejszy sposób komunikowania, po której jest się stronie. W wielu liceach tylko nieliczni uczniowie nie nosili oporników, a tam, gdzie trzeba było nosić tarcze, przypinano je już nie agrafkami, tylko właśnie opornikami. Przyjęło się, że oporniki były niemym symbolem braterstwa i nie rozmawiało się z ludźmi, którzy np. przysiadali się w pociągu na zasadzie ja mam opornik, ty masz opornik, pogadajmy. Prawie na pewno byli to tajniacy.
W 1982 r. zamiast oporników zaczęto nosić przykręcane do ubrania orzełki w koronie, produkowane całkiem legalnie, jako przedmioty kolekcjonerskie. Potem nastała moda na małe wisiorki przedstawiające orła w koronie na krzyżu, w wersji srebrnej i miedzianej. Było ich wtedy zatrzęsienie, dzisiaj trudno je kupić na aukcjach.
Gazetki i literatura wydawana w podziemiu, np. „Wybór felietonów” Stefana Kisielewskiego, czy „Dzienniki” Gombrowicza, drukowane były bardzo małą czcionką, dla oszczędności papieru. Litery były tak małe, że nawet młodzież mająca sokoli wzrok, często musiała sięgać po lupę.
Wydawnictwa z drugiego obiegu tradycyjnie nazywano „bibułą”, ale w sytuacjach, w których używanie tego słowa było niebezpieczne, np. w szkołach i na uniwersytetach, przestawiono się na „małe literki”. Kto wydawnictw podziemnych nigdy nie miał w rękach, nie wiedział o co chodzi. Drukowanie na powielaczach miało tę wadę, że litery rozmazywały się pod palcami, wilgotnymi z przejęcia. Wszystko, co wydrukowano w podziemiu często czytano w radosnej gorączce. „Małe literki” dodawały otuchy i sytuowały czytelnika w gronie wtajemniczonych. Czuło się, że ktoś pracuje, nie śpi po nocach i nie odpuszcza. Im więcej było wydawnictw drugiego obiegu, tym większa część młodych ludzi roznosiła je w plecakach, co było niebezpieczne, bo milicji plecaki i płócienne „listonoszki” à la Stachura zawsze wydawały się podejrzane. Najbezpieczniej było nosić zakazane materiały pod grubą, flanelową koszulą lub w specjalnych kieszeniach pod podszewką kurtek. Książki przenosiło się od wydawców do domu wiele razy, niczym tramwaje kursujące przeciw czołgom.
Nic nie pierze tak, jak ZOMO
Już 14 grudnia, w poniedziałek, stanął Zakład Zespołów Elektronicznych „UNITRA-UNITECH” w Białogardzie. Stocznię Gdańską otoczyły oddziały wojska. Strajk okupacyjny w katowickiej kopalni Wujek, w proteście przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego, był dobrą wiadomością płynącą z „Głosu Ameryki” i „Wolnej Europy”. Za to w środę, 16 grudnia, z przerażeniem dowiadywano się o pacyfikacji w Wujku, dziewięciu zabitych, wielu rannych. Grundig z radiem, wzmocniony kawałkiem drutu musiał wystarczyć za źródło prawdziwych informacji. Bo w telewizorze inny pan, pan spiker - też w mundurze, straszył lub przemilczał. Telewizor należało więc wyprowadzić, odwrócić, zakleić mu ekran – taka była moda – i przerzucić się na radio. Najlepiej radiomagnetofon, żeby można było nagrać i podać dalej. Od lutego w czasie „Dziennika Telewizyjnego” ruszyły manifestacje spacerowe. Chodziło się parami i całymi rodzinami wokół bloku, wypatrując który sąsiad ma „szyby niebieskie od telewizora”, co oznaczało, że albo z niego obrzydliwy oportunista, albo jeszcze ohydniejszy kolaborant. Do żołnierzy na ulicach ludzie szybko się przyzwyczaili. Nienawidziło się Rządu, Milicji i ZOMO: za bicie, pałowanie, armatki wodne i gazy, za rewizje w domach i rewidowanie na ulicach, za zgarnianie i procesy „z bomby”, czyli w trybie doraźnym. Za odebranie nadziei.