Spis treści
- Zima stulecia sparaliżowała wszystko
- Jak okiem sięgnąć biało - zima 1978-1979
- Tory skute lodem - najmroźniejsza zima PRL
- Wybuch rotundy PKO w Warszawie
- Między zawieją a zamiecią - zima 1978/1979
- Wcześniejsze ferie - zaleta zimy stulecia
- W 1979 zimowa sanna wróciła do łask
- Koniec stanu zimowego AD 1979
Była to jednak twarz dość zatrważająca, jak w bajkach braci Grimm. Biało było także tam, gdzie zwykle nawet o tej porze roku powinno być czarno. Śnieżno-mleczne były np. jezdnie. Samochody, nawet jadąc powoli, wpadały w poślizg i kręciły się bezradnie na twardym, wyślizganym śniegu. Trasy międzymiastowe, takie jak np. E-7 z Warszawy do Krakowa, wyglądały jak parowy: po obu stronach jezdni wysokie wały odgarniętego śniegu, a pośrodku wąski pas dla jednego tylko samochodu, chociaż dwukierunkowy.
To nie była najsroższa zima XX wieku. Dlaczego jednak nazwano ją zimą stulecia? Trudno w to dzisiaj uwierzyć, ale była to pierwsza tak ostra zima odkąd ludzie uzależnili się od dostaw prądu, gazu i transportu napędzanego ropą naftową. To była pierwsza nowożytna zima stulecia ludzi nowoczesnych. Zamarzające paliwo, wyginające się od mrozu szyny, rwące się sieci trakcyjne - to wszystko nagle stało się zawałem krwioobiegu ekonomicznego i gwoździem do trumny ekipy Edwarda Gierka.
Zima stulecia sparaliżowała wszystko
Jak udało się podróżować w warunkach niemożliwych? Ruch, nawet na popularnych trasach, był wtedy niewielki. Co jakiś czas w ścianach śnieżnego wąwozu były wyłomy prowadzące na boczne drogi, dzięki czemu auto nadjeżdżające z przeciwka można było przepuścić. Z głównych szos korzystały niemal wyłącznie samochody zaopatrzeniowe. Wielkie, sapiące parą Stary i zawsze zardzewiałe Żuki pokonywały swoje trasy kilkakrotnie wolniej, dlatego w sklepach zaczęło brakować podstawowych artykułów. Już w trzecim tygodniu stycznia zabrakło mąki, cukru i octu. W całej Polsce nie przestawało padać, a jeśli nie padało, to kurzyło. Silny wiatr szastał ostrym, suchym od mrozu śniegiem, tnąc po łzawiących oczach, ogłuszając i prawie unosząc najlżejszych obywateli. Ta „nieznośna lekkość bytu” doskwierała listonoszom. Z powodu uszkodzonych drutów telefonicznych ludzie zaczęli się kontaktować listownie. Przekazywali sobie hiobowe wieści. Jak zwykle w ciężkich czasach, obudziły się upiory miejskich legend, jak choćby ta o czarnej wołdze porywającej dzieci.
Polecany artykuł:
Jak okiem sięgnąć biało - zima 1978-1979
Odgrzewane, czy raczej odmrażane przepowiednie, zwiastowały głód, zarazę, zasypanie Polski do wysokości drugiego piętra, nieustającą zawieruchę będącą zemstą sił wyższych za odstąpienie od wiary przodków oraz, bo jakżeby inaczej, Ruskich pod Wawelem.
Póki co śnieg sięgał do połowy okien niskiego parteru. A do wiosny, w której nadejście zabobonnie powątpiewano, nadal było daleko.
Uwięzionym w Zakopanem turystom gazdowie przestali prawić, że „cosik im się widzi, ze jutro popuści”. Nie popuszczało. Sypało, kurzyło i mroziło dalej. Tak nieoczekiwanie bujna zimowa aura, zarazem mroźna i śnieżna, przyszła do nas z prądami z północy, ale Polacy i tak obwiniali za nią powiew od strony Uralu, skąd pochodziło wszelkie zło.
Najniebezpieczniejszy skutek skucia lodem był przemilczany w prasie i telewizji. Ze Śląska do fabryk przestały przychodzić transporty węgla.
Tory skute lodem - najmroźniejsza zima PRL
Szyny kolejowe wyginały się od mrozu, pociągi towarowe zastygały na bocznicach. Groziło to stanięciem całej gospodarki. Władza obawiała się nie tylko tego, że państwo zbankrutuje finansowo, ale pod każdym innym względem.
O kończącym się węglu alarmowały szpitale. Kobiety, jak przed wojną, zaczęły rodzić po domach, obawiając się utknięcia w drodze do szpitala i parcia w zaspie.
Styczeń i luty 1979 roku wzięły na siebie sporą część przewin ekipy Gierka. Trudno było gniewać się na władzę, że czegoś nie dowieźli do sklepów, skoro gołym okiem było widać, że dowieźć się nie dało.
A kiedy na początku lutego zrobiło się naprawdę beznadziejnie, w Warszawie wybuchła rotunda.
Chociaż zawinił tam głównie siarczysty mróz, którego nie wytrzymała gazowa rura, powszechnie podejrzewano, że był to zamach bombowy i dodawano czarny dowcip o tym, że gaz w rotundzie cykał.
Wybuch rotundy PKO w Warszawie
Jeszcze jedna taka katastrofa – mówiono kasandrycznie – a do Polski wjadą czołgi… Eksplozja w rotundzie PKO w Warszawie, 15 lutego 1979 r. o godzinie 12:37, dwadzieścia minut przed końcem pierwszej zmiany, nastąpiła, gdy w budynku znajdowało się 170 pracowników i 300 klientów. Przechodnie, w pobliżu zbiegu Marszałkowskiej z Al. Jerozolimskimi widzieli, jak lekka konstrukcja rotundy unosi się, a potem pęka. Zginęło 49 osób, rannych było ok. 80. Chociaż wszelkie możliwe służby penetrowały miejsce tragedii łącznie z pomieszczeniami położonymi głęboko pod ziemią, nadal brakowało jednej osoby, która w trakcie detonacji no była w budynku. Znaleziono ją dopiero tydzień po katastrofie.
Między zawieją a zamiecią - zima 1978/1979
Na początku 1979 r. okazało się, że Polska, Polacy, ani polski rząd nie byli gotowi na zimę, jaką pamiętały z dzieciństwa najstarsze starowinki. „Mróz jak w trzydziestym dziewiątym” – narzekały te młodsze. Lista utyskiwań była długa, długie były też kolejki przed sklepami. W zasypanej, zawianej i zamarzniętej Polsce Ludowej, po tygodniu upojenia bajkowością rodzimej Narnii, zaczęto psioczyć na wszystko to, na co zwykle narzekano w trakcie peerelowskich zim, tylko bardziej. Na to, że jest zimno i beznadziejnie – bo było. Na to, że nie ma jak dojechać stąd do tamtąd i z powrotem – bo nie było jak. Władze zrobiły wszystko, żeby wywieźć dzieci nudzące się w domach (szkoły zamknięto) w siną dal na ferie. Ale po feriach nie udało się ich wszystkich ściągnąć z powrotem. Ówczesny minister oświaty i wychowania Jerzy Kuberski podjął decyzję o wstrzymaniu powrotu z zimowisk. Zanim to zrobił, wielu dzisiejszych seniorów zdążyło w drodze powrotnej przeżyć przygodę życia w nieogrzewanym pociągu dalekobieżnym, pomiędzy zawieją a zamiecią albo u ludzi na wsiach, gdzie pierwszy raz w życiu zobaczyli jajko bez pieczątki.
Wcześniejsze ferie - zaleta zimy stulecia
Rodzice czekający na swoje „sopelki”, jak wyraziła się jedna z mam, która z tej okazji wypowiedziała się w telewizji, umierali ze strachu, co mogło przytrafić się ich dzieciom po drodze z zimowiska do domu, skoro dawno już minęła ta czy tamta godzina… Słowem koszmar. Bywało, że o popsuciu się autobusu albo równie prawdopodobnej przeszkodzie na drodze ku odetchnięciu z ulgą, nie tak łatwo dawało się zawiadomić zakład pracy (ferie zakładowe) nawet następnego dnia o świcie. Jedyny telefon na wsi, u proboszcza czy sołtysa, mógł być nieczynny z powodu zerwanych drutów. A mimo, że władza ludowa solennie to obiecywała, posterunku milicji nie było w każdej wsi.
Ale wracając do miast. Zimą stulecia z ulic zniknęli pijacy. Na to, żeby rozgrzewać się wódką pod chmurką było za zimno, rozgrzewali się więc w ukryciu - po piwnicach i kotłowniach. Taką właśnie kotłownię wdzięcznie sportretował w „Misiu” Stanisław Bareja. W trakcie zimy stulecia zamarzło ponad trzydziestu tradycyjnie rozgrzewających się, ponieważ, jak nawet dzisiaj nie jest powszechnie wiadomo, rozgrzewanie się alkoholem przynosi odwrotny skutek. Wtedy była to wiedza rzadka, żeby nie powiedzieć tajemna.
W 1979 zimowa sanna wróciła do łask
Furorę zaczęły robić sanie. Wyciągano je z kątów stodół, omiatano z siana i wio! – na polskie drogi. Z rozrywek dostępne były głównie kuligi, chociaż mogły się skończyć tak, jak kulig dla uczestników zimowiska w Gierłoży pod Kętrzynem. Korowód sań wjechał w las, bo w planach było ognisko. Żeby „sprawdzić grunt” wystawiono za burtę najlżejszą z dziewczynek, a ta natychmiast zniknęła w zaspie. Na pomoc rzuciła się opiekunka, ale i po niej zaginął wszelki ślad, nie licząc otworu wlotowego. Po chwili kilku śmiałków miotało się w śnieżnym dole. Wszystkich wyciągnięto za końskie lejce.
W miastach nie działał transport, bo trakcja tramwajowa nie była zrobiona ze stali zdolnej znosić mrozy. Akumulatory autobusów zbuntowały się już przy minus ośmiu, więc nawet ruch pomiędzy dzielnicami odbywał się pieszo. Odmrożeń było dzięki temu znacznie mniej niż złamań. Gdyby ludzie liczyli na komunikację miejską, sterczeliby na przystankach, zgodnie z regułą rodem z Peerelu, że przyjedzie (w wersji kolejkowej dowiozą) zaraz po tym, jak się przestanie czekać. Trudno jednak połamać się stojąc, za to idąc, zwłaszcza oblodzonym chodnikiem z tamtych lat – to nic trudnego.
Koniec stanu zimowego AD 1979
Mróz sięgał 20 stopni, a jeśli spadał, to do kilkunastu. „Nam nie trzeba Bundeswehry, nam wystarczy minus cztery” – taką diagnozę społeczeństwo stawiało władzy każdej zimy, bo każdy mróz czy przymrozek oznaczał trudności na odcinkach, np. komunikacyjne odcięcie od świata. Nie ma więc niczego dziwnego w tym, że stan zimowy w 79 wyglądał jak stan wojenny, tylko bez transporterów (owszem, były koksowniki). Zima w 1979 roku, zwana niesłusznie zimą stulecia, bo ta z 39 była sroższa, trwała niemal do kwietnia: dopiero w połowie marca na rzekach ruszyły kry i zrobiło się na tyle ciepło, że można było wyciągnąć już z butów onuce. Te flanelowe owijki stóp były codziennością zesłańców, a potem trafiły pod strzechy. Pociechy z tego powodu nie doznał raczej nikt. Za to wszyscy doznali jej, gdy coś się wreszcie ruszyło, coś drgnęło: na rzekach popękały kry, otwarto budki z piwem i ujawnili się w całej krasie pierwsi upojeni wiosną.