Sklep na jednym z warszawskich osiedli, koniec lat 70-tych XX wieku. Chociaż na półkach pusto, to ekspedientki dziarsko poprawiają swoje robocze fartuchy, a klienci tłoczą się w kolejce, jaka dziś ustawia się przed bramkami na muzyczne festiwale. Czyżby zaraz miała być dostawa? Czyżby właściciel oferował jakiś towar na lewo? Nic z tych rzeczy. Ci ludzie przyszli na zapisy do zeszytu!
- Co z tego, że się miało pieniądze czy kartki, jak nie było towaru – z uśmiechem, ale i zażenowaniem w głosie wspomina Jerzy. - Dlatego czekało się na zapisy jak u lekarza: tego i tego dnia pan przyjdzie po to i po to. Spóźniony, nie obsłużony, towaru nie ma.
Jak dodaje Jerzy, można się było po prostu dowiedzieć, kiedy dostawa, ale gdy nadszedł jej czas i tak można było odejść z pustymi rękoma, bo „zapisani w zeszyciku” dostali swoje produkty jako pierwsi. Ile się czekało?
- Też jak na wizytę u lekarza dzisiaj! - wybucha gromkim śmiechem nasz rozmówca. - Były produkty, że będą i za tydzień, ale na przykład na części zamienne do maszynki do mielenia mięsa czekałem 2 miesiące, wcześniej jeżdżąc za zapisami po całej Warszawie.
Wkrótce jednak zmieniła się władza i zmienił się wygląd sklepów. Towaru na półkach nie brakowało – wręcz przeciwnie, uginały się od dobrobytu. Brakowało za to… pieniędzy na towar. Bezrobocie nieustannie rosło (sięgając ponad 16 proc. w 1993), a nasze PKB na mieszkańca w 1990 roku wynosiło… niecałe 1,8 tys. dolarów, podczas gdy nawet na Kubie było to wówczas 2 tys. dolarów. Ludziom nie starczało od 1-go do 1-go nawet na najpilniejsze potrzeby. Z pomocą ponownie przyszły… zeszyty, ale podobnie jak ustrój Polski, zreformowane.
- Przychodzili klienci i od razu mówili „pani Krysiu, na zeszyt dzisiaj, po wypłacie oddam”. Sprzedawałam, bo co, jego dzieciom czekolady odmówię czy żonie kawałka mięsa na obiad? - retorycznie pyta Krystyna, która w latach 90-tych prowadziła osiedlowy sklep na warszawskim Grochowie. - Obcym tak nie sprzedałam, ale tu się wszyscy znaliśmy. Dostali pieniądze z pracy, renty czy emerytury, to oddawali, a chwilę później znowu do zeszytu.
Sprzedaż „na kreskę” lub „na zeszyt” kwitła w całej Polsce. O ile pani Krystyna miała zasadę, że na alkohol nikomu nie da „kredytu”, to w mniejszych miejscowościach właśnie na ten produkt było największe zapotrzebowanie.
- Miałem kilka lat, jak spędzałem wakacje na wsi – opowiada Tadeusz. - Przychodziłem do sklepu i jak mamy czy taty akurat nie było, to brałem lody bambino na zeszyt czy pepsi-colę. Przede mną jednak zawsze był sznur tych samych twarzy, które brały setkę wódki albo litr taniego wina też na zeszyt. Oni tak dzień w dzień. Jak przyszedł listonosz, to biegli oddać wszystko… i znowu.
Zeszyt był niezwykle cenny nie tylko dla sklepikarza, by spamiętał ile kto jest mu winien i „za co”, ale też… dla mundurowych.
- Jak były jakieś zgłoszenia na Pradze, że mąż bije, że dzieckiem źle się opiekują, to trzeba było zrobić wywiad środowiskowy. Tyle, że sąsiedzi to nic nie powiedzą – wspomina Krzysztof, który służył najpierw milicji, a po przemianach ustrojowych w policji. - Skarbnicą wiedzy były więc sklepy i te zeszyty. Po tym co bierze „na kreskę”, ile alkoholu czy papierosów już mieliśmy jakiś obraz delikwenta.
Pytam, czy w PRL-u milicja albo SB też korzystali z zeszytów zamówień.
- My na pewno nie, a SB-cy być może, ale nie słyszałem o czymś takim – twierdzi Krzysztof. - W końcu co im z tego, że ktoś się umówił, że danego dnia jak przyjdzie produkt, to go kupi? To była wtedy normalna sprawa, nic wyjątkowego i niewiele mówiła o tym, jak ktoś żyje. Co najwyżej mogliśmy się dowiedzieć, że ma albo będzie mieć pralkę w domu lub zepsuł mu się samochód, bo części zamówił.
Dziś wciąż kupujemy „na kredyt”, ale w pełni legalnie. Rolę zeszytów przejęły elektroniczne bazy danych, zaś ekspedientkami stały się banki. Jednak podobnie jak dawniej, gdy nie spłacimy naszych zobowiązań, to nie zaciągniemy nowego kredytu. Ale czy na pewno małe sklepy nie trzymają już za ladą tajemniczych zeszytów? To pozostaje słodką tajemnicą właścicieli placówek handlowych.