Fragment książki:
W postawie Michnika wobec liderów późnego komunizmu było kilka warstw. Ta, która najbardziej zaszokowała solidarnościową publiczność, czyli obrona generałów przed rozliczeniami, a nawet przed zwykłą krytyką, była akurat najprostsza. Michnik przez całe lata 80. pisał o tym, że opozycja różni się od władzy moralną wyższością, a kiedy wygra, tę wyższość okaże. Nie będzie się mścić na przeciwniku, wybaczy przeszłość, zaprosi do udziału w życiu publicznym. Nawet w liście do Kiszczaka pisał: „Sobie zaś życzę, abym… umiał być na miejscu w samą porę, gdy Pan będzie zagrożony i zdołał także Panu dopomóc. Abym umiał raz jeszcze być po stronie ofiar, a nie wśród oprawców.” Czytelnicy deklaracji Michnika nie traktowali poważnie, widzieli w nich zabieg retoryczny, tymczasem on pisał szczerze, od wielu lat przygotowywał się do roli przebaczającego, odkąd tylko religia znalazła się w centrum jego zainteresowań.
Nad tą sprawą raz jeszcze się warto zatrzymać. Splot okoliczności sprawił, że jego religijność umknęła publicznej uwadze, tymczasem sprawa jest zasadnicza. Moralistycznie interpretowana religia była sposobem, w jaki Michnik, ale też Kuroń, wychodzili z komunistycznego zauroczenia. Potrzebowali nowej sprawy, równie gorącej, i znaleźli ją w formule melodramatycznej moralności. Była już mowa o tym, jak Bóg przemówił do Michnika, gdy miał wyjść z więzienia na rozmowy w sprawie amnestii, kazał mu zawrócić, iść za krzyżem, za więziennym cierpieniem. Michnik od lat popadał w stany egzaltacji moralnej, stany tak silne, że wyobraźnia podsuwała mu mistyczne wizje. Nie był wyjątkiem, w latach 70. i 80. wiele postaci z lewicy przechodziło religijne konwersje, popadając w religijność żarliwą, rozemocjonowaną, euforyczną. Taki był duch epoki, w stanie wojennym, siedząc w więzieniach, szli często dalej, popadając w mistycyzm albo w dewocję. Lityński, chłodny racjonalista, w więzieniu się ochrzcił. Oskarżanie tej formacji, że jest lewicą wrogą Bogu i religii, co było refrenem ataków ze strony Ciemnogrodu, było jaskrawą nieprawdą, nawet Geremek popadł w stan zachwytu katolicyzmem.
Weźmy przykład Kuronia, on pierwszy poszedł tą drogą, od połowy lat 70. uważał się za osobę wierzącą, nie był ortodoksyjny, ale często brał udział w liturgii. On również miał swoje mistyczne przeżycia, na przykład w więzieniu po śmierci żony. Miało to miejsce w 1983 roku, gdy zastanawiał się, jaką decyzję podjąć w sprawie amnestii. Przyśnił mu się Wojtyła, razem z Gajką podeszli do niego, a papież, cały ubrany na biało, podał Kuroniowi Pismo Święte i powiedział: „Czytaj to”. Po obudzeniu Kuroń uznał, że to nie był sen, ale mistyczny przekaz. Próbował go zrozumieć, rada wydawała mu się niepotrzebna, od lat regularnie czytał Pismo, od ciągłej lektury grzbiet książki dawno już odpadł. Wtedy przypomniała mu się rozmowa, jaką przed wielu laty odbył z Wyszyńskim. Prymas tłumaczył Kuroniowi, dlaczego w PRL nigdy nie chodził na wybory, choć mógłby oddać głos nieważny. Opowiedział przypowieść o męczeństwie Eleazara, biblijnego bohatera, który odmówił zjedzenia wieprzowiny, choć grożono mu śmiercią. Przyjaciele zaproponowali, że podmienią mięso na koszerne, Eleazar nie zgodził się, powiedział, że nie jest ważne, co prywatnie zrobi, ale co publicznie pokaże. A publicznie da zły przykład. Wtedy Kuroń złożył w całość polecenie Wojtyły oraz opowieść Wyszyńskiego. Gdy kilka dni potem spotkał się z Modzelewskim, Rulewskim i innym więźniami, przeszedł z fragmentami Pisma świętego, rozmawiał z nimi jak ksiądz, oni przedstawiali polityczne racje, a Kuroń czytał im wersy z Drugiej Księgi Machabejskiej.
Dla wielu postaci polskiej lewicy, w szczególności dla Michnika i Kuronia, religia nie była epizodem. Żarliwa, patetyczna moralistyka, jaką wyabstrahowali z religii, była dla nich formacyjnym przeżyciem, równie ważnym, jak kiedyś komunizm. Kuroń zachwycił się ewangelicznym językiem miłości bliźniego, zwłaszcza że ten pasował do jego wrażliwości, do jego codziennych zachowań. Ciągle sprowadzał do domu napotkanych na ulicy biednych i skrzywdzonych; pobitą prostytutkę, dziewczynę w ciąży, która uciekła z domu, bezdomną rodzinę. Miał potrzebę niesienia pomocy, żebrakowi oddawał wszystko, co miał, zasmarkanemu dziecku wycierał nos. U niego był to odruch, nie potrafił postępować inaczej. Z Michnikiem było inaczej, nie miał odruchów świętego, nie pomagał ludziom, nie współczuł im. Nie działał z potrzeby serca, lecz z nakazu rozumu, niemniej działał w stanie równie silnej ekscytacji moralnej. Jego publicystyka, bez względu na okres życia, pokazywała, że jego wyobraźnia karmiła się marzeniami na temat własnego moralnego bohaterstwa. Pragnął służyć wielkim sprawom, pragnął dokonywać dla nich wielkich ofiar, pragnął się karmić podziwem tych, którzy cenią takie postawy. W przeciwieństwie do Kuronia nigdy pomagał w sprawach małych, oddawał się wyłącznie wielkim kreacjom. Pierwszą była przyjęta przed 1980 rokiem rola moralnego sumienia opozycji, drugą rola narodowego męczennika, trzecią wreszcie rola apostoła przebaczenia. O tym, że w przypadku odzyskania wolności taką rolę wybierze, pisał od ponad dekady. Można krytykować Michnika za wieczną egzaltację, za błędną interpretację moralnych nakazów, za melodramatyzm jego zachowań, ale jedno pozostaje poza krytyką – był konsekwentny. W 1989 roku nikogo nie zdradził, nikogo nie oszukał, zrobił to, co od zawsze zapowiadał. Od razu zaczął komunistów bronić – przed karaniem, przed odebraniem im posad państwowych, przed konfiskatą majątku po PZPR, przed antykomunistycznym językiem. Bronił ich z mównicy sejmowej, bronił ich z łamów „Gazety”, bronił w czasie spotkań publicznych.