Monika Sobień-Górska - „Polscy miliarderzy”
Autorka rozmawia ze znajomymi, współpracownikami miliarderów, ludźmi zarządzającymi ich PR-em osobistym oraz wizerunkiem ich firm, z architektami wnętrz. A przede wszystkim z ich żonami. Czy naprawdę żyją w domach ze złotymi klamkami, o poranku piją szampana za kilkanaście tysięcy złotych, a posiadanie nieograniczonych pieniędzy sprawia, że o nich nie myślą. Jak wielkie bogactwo wpływa na psychikę i jaka jest w końcu odpowiedź na wyświechtane pytanie „czy pieniądze dają szczęście?”.
Polecany artykuł:
Jedna z rozmów zamieszczonych w książce
Czekam na nią przed wejściem do parku. Nie pozwoliła do siebie dzwonić ani kontaktować się przez telefon, ale przecież z łatwością ją poznam. Kobieta, która w ciągu ostatnich trzech lat wydała w samym tylko domu handlowym Vitkac oraz w luksusowym butiku przy ulicy Moliera w Warszawie ponad milion złotych na ubrania (pokazała mi wyciągi z jej kart stałego klienta), musi się wyróżniać wyglądem. Patrzę za zegarek, wydeptuję ścieżkę przed bramą parku, zastanawiam się, czym podjedzie.
– To pani? – słyszę za sobą zasapany głos.
Przede mną stoi Sandra, lat czterdzieści sześć, włosy ciemny blond, twarz często widziana w gabinecie medycyny estetycznej, ale rysy twarzy zachowane, makijaż lekki, niemal niewidoczny, przebija przez niego opalenizna, nie z solarium, raczej z wakacji. Sandra ubrana jest w czarne spodnie, szary golf i cienki czarny płaszcz. Na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym od kobiet, które nas mijają. No może tym, że przy ściągaczu golfu ma przypiętą dużą broszkę Chanel.
– Przepraszam za spóźnienie, ale szukałam miejsca do zaparkowania – usprawiedliwiła się.
Szukam wzrokiem, gdzie zaparkowała. W końcu ona pokazuje mi sama. Porsche, niebieski suv zastawia cały chodnik tuż przy skrzyżowaniu.
– Najwyżej odholują – mówi Sandra. – Kierowca męża pojedzie, załatwi sprawę. Nieraz tak było. Nie chciałam, żeby pani czekała. To o czym będziemy rozmawiać?
O tym jak pani żyje.
Najpierw poproszę, by oddała mi pani swój telefon. (Sandra wyłącza moją komórkę i chowa ją do swojej torebki.)
To dlatego nie chciała pani rozmawiać przez telefon?
Nie przez telefon, nie w moim domu, nie w kawiarni. W domu mogę mieć podsłuchy, mąż robi interesy z różnymi ludźmi, to mogą być nawet służby. A kawiarniach to dziękuję, kilku moich znajomych dało się nagrać u Sowy i w najlepszym przypadku zrobili z siebie pośmiewisko, w najgorszym poszli siedzieć.
Pani robi coś zakazanego?
Nie, ale w świecie naprawdę dużych pieniędzy, do którego zalicza się mój mąż, a tym samym też ja, trzeba być jak mucha – mieć tysiąc oczu i rejestrować dwieście obrazów na sekundę. Zawsze może pojawić się ktoś, kto pod pozorem przyjacielskiej prośby, biznesowej oferty czy po prostu łażąc za mną, może chcieć mnie szantażować i zniszczyć. Bo na tym można dobrze zarobić.
Ale zgodziła się pani ze mną spotkać.
Spodobało mi się, że pisze pani książki. Chcę się dowiedzieć, jak to się robi. Może na stare lata, jak już będę miała wszystko w dupie, też coś napiszę. Dobrze, to rozmawiajmy już.
Jest pani ładnie opalona. Często jeździ pani na wakacje?
Cztery razy w roku. To jest często czy nie? Dwa razy zimą, dwa latem. Tyle z mężem. Oprócz tego z synem ze dwa razy, bo mąż już wtedy nie może, pracuje. No i oczywiście Sylwester, majówka, na jakieś dłuższe weekendy czasem też wyjeżdżamy.
Ile kosztują wasze wakacje?
Te dwutygodniowe około pół miliona złotych.
Na co można wydać przez czternaście dni pół miliona?
Koszt samego hotelu to jakieś siedemdziesiąt – sto tysięcy złotych. Do tego jedzenie w restauracjach, to będzie kolejne sto tysięcy. Nie jemy hamburgerów z budki przy drodze, choć ja akurat lubię czasem zjeść coś podłego, bez tej całej otoczki „ąę”. Ale kiedy jesteśmy na wakacjach, a zawsze to się odbywa w towarzystwie wpływowych znajomych, jemy te wszystkie popisowe homary, trufle, najlepsze ryby, najdroższe mięsa.
Naprawdę najbogatsi ludzie w Polsce popisują się tym, że drogo jedzą? To brzmi jak opowieść z lat dziewięćdziesiątych.
Wszystkim się można popisać. Zwłaszcza jeśli tak jak mój mąż, wyszło się z prostej, biednej rodziny i właśnie w latach dziewięćdziesiątych doszło do ogromnych pieniędzy, zbudowało kilka wielkich firm, odniosło sukces, dziś jest się w topie najlepiej zarabiających. Można mieć złote kible, ale mentalność pozostaje. Popisywanie się bogactwem jest typowe dla milionerów w pierwszym pokoleniu.
To czym robicie wrażenie na znajomych?
Na ostatnich wakacjach mąż, żeby zrobić wrażenie na kolegach, wynajął całą ekskluzywną restaurację. To było w jednym z najdroższych francuskich kurortów. Zorganizowaliśmy wspólne gotowanie. Stał nad nami szef kuchni oraz pozostali kucharze, którzy uczyli nas, jak przygotować steki z najdroższej na świecie wołowiny, przyrządzaliśmy owoce morza, jedliśmy najdroższe sery. A to wszystko było podlewane winami z limitowanych serii po kilka tysięcy złotych za butelkę. Za taką kolację zapłaciliśmy ponad sto tysięcy złotych. Mój mąż ma fantazję i lubi się dobrze bawić, a przede wszystkim robić wrażenie na innych. Twierdzi, że w ten sposób robi się grunt pod interesy.
Chyba ma rację, bo w ciągu dwudziestu kilku lat dorobił się wielkiej fortuny. Wasz majątek oficjalnie wyceniany jest na około osiemset milionów złotych.
On ma głowę do interesów, ale wiem, że z tego epatowania bogactwem ludzie się po cichu śmieją.
A czy jak przystało na prawdziwych miliarderów macie swój samolot?
My akurat nie, ale latami prywatnymi rejsami. Z wyspy na wyspę, z kraju do kraju.
Ile to kosztuje?
Jeden lot jakieś sześćdziesiąt tysięcy złotych. Podczas wakacji potrzebujemy czasem czterech, pięciu takich rejsów. W któreś w święta byliśmy przez półtora tygodnia na Hawajach. Bardzo fajna wyprawa. Tam wynajęliśmy helikopter, żeby zwiedzić wyspę. To jest koszt w granicach siedemdziesięciu tysięcy złotych. Ale można przez cały dzień dużo zobaczyć. Na innej wyspie archipelagu mąż zamówił prywatny pokaz tańca, który wykonywała dla nas miejscowa ludność. Takie show plus obiad przyrządzony przez prywatnego kucharza dla nas i przyjaciół kosztował ponad pięćdziesiąt tysięcy złotych. No a oprócz jedzenia trzeba doliczyć bilety lotnicze w biznes klasie, transfer z lotniska do hotelu, co w sumie daje kilkadziesiąt tysięcy.
Gdzie najczęściej spędzacie wakacje?
Letnie wyjazdy na jachcie, pływając od jednej egzotycznej wyspy do drugiej. Najczęściej Bahamy, Sardynia, Mykonos, płyniemy do Saint-Tropez, Monaco. To są typowe miejsca dla milionerów. Tam kupują domy, albo je wynajmują. W tych miejscach, gdzie bywamy, są sami milionerzy, bo ceny odstraszają zwykłych turystów. Samo cumowanie jachtu w marinie to koszt kilkunastu a nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych dziennie.
Wynajmujecie jacht?
Najpierw wynajmowaliśmy, później kupiliśmy własny. Taki porządny, pięćdziesięciometrowy.
Ile kosztował?
Trzydzieści milionów złotych.
Aha…
Samo jego utrzymanie zjada z siedem milionów rocznie. Ale to też nie było tak, że wyjęliśmy z kieszeni i kupiliśmy. Trzeba było na niego zaoszczędzić.
Nie nudzi się pani siedzieć na jachcie przez bite dwa tygodnie?
Jeśli pływamy ze znajomymi męża, to nudzi. Ile można słuchać o zarabianiu pieniędzy albo wnurzeń ich żon o tym, co nowego sobie kupiły i że to samo, co one, nosi Lewandowska?
Pani też potrafi przepuścić w sklepie fortunę.
Jestem raczej w średniej żon milionerów.
Ile wydaje pani na ubrania?
Na takich wakacjach jakieś trzydzieści tysięcy złotych dziennie.
Ma pani niesamowitą pamięć do kwot i jest bardzo skrupulatna w liczeniu…
Zachowuję też paragony.
Na wypadek rozwodu?
Lubię panować nad rachunkami. Bogaci liczą częściej i lepiej niż biedni. Może dlatego są bogaci?
Wracając do tych trzydziestu tysięcy dziennie. Na co można tyle wydać?
A gdzie ja mam kupować ubrania, jak nie za granicą? Jak wyjeżdżam, kupuję dużo, żeby mi wystarczyło na jakiś czas. Na mnie te ciuchy nie robią wrażenia, ale jestem zmuszona to kupować i to nosić. Muszę się w coś ubierać na przyjęcia biznesowe, towarzyskie, kolacje, premiery, bale.
Kupiła pani kiedyś coś w sieciówce?
Kupowałam, ale w tym nie chodziłam. Bałam się, że na przykład w restauracji ktoś przy stoliku obok będzie miał to samo co ja na sobie. Co by wtedy powiedział mój mąż? To by go zdenerwowało, bo on ma obsesję na punkcie naszego wizerunku. Odwaliło mu na tym punkcie, odkąd pierwszy raz pojawiliśmy się na liście „Forbesa”. Szkoda, bo to naprawdę ładne ubrania. Te lepsze brandy sieciowe mają dobre tkaniny: jedwab, kaszmir. Markowe ciuchy za kilka tysięcy złotych czasem są z poliestru, ale mają metkę i logo. I to się liczy.
Co dziś ma pani na sobie? Nie widzę tu marek.
Bo nie cierpię być słupem reklamowym. Noszenie drogich ubrań z bijącym po oczach logo jest wieśniactwem wśród milionerów. To tak, jak jeżdżenie Bentleyem. Prawdziwy milioner z klasą, który ma naprawdę duże pieniądze i jest kimś, jeździ wysokiej klasy Mercedesem, BMW czy Audi, a nie Bentleyem. Podobnie z ubraniami. Kto ma się na tym znać, ten się zorientuje, ile to jest warte.
To ile ma pani teraz na sobie?
Sweter to Versace, z tego co pamiętam kosztował niecałe siedem tysięcy złotych, jest z kaszmiru. Spodnie Bottega Veneta, pewnie za jakieś trzy tysiące i płaszcz Jil Sander, chyba za dwanaście tysięcy, ale to z zeszłego roku. Buty też Jil Sander, ale te nie więcej niż cztery tysiące kosztowały. A, no i broszka. Dostałam w prezencie od męża. Bez okazji, to Chanel, jakieś dziesięć tysięcy.
Rzuca się w oczy. Nie boi się pani chodzić z taką biżuterią?
Niech pani spojrzy na moją dłoń. Widzi pani ten pierścionek? To też niedawny prezent od męża. Kupił mi właśnie na wakacjach. W dowód miłości. Niech pani zgadnie, ile kosztował.
Pewnie dużo. To diament i to spory. Jakieś sto tysięcy złotych?
Pomyliła się pani dokładnie o milion. Pierścionek kosztował milion sto tysięcy złotych. I nie, nie boję się go nosić. Większość ludzi się nie zna i myśli, że to podróbka. Pani też się nie zorientowała, że noszę na palcu apartament w Warszawie. Poza tym gdzie i kiedy mam to nosić? Po domu mam w nim spacerować czy do trumny mają mi założyć? Dostałam teraz, to noszę teraz.
Długo jesteście małżeństwem?
Dwadzieścia trzy lata.
Pogratulować, że po tylu latach mąż panią nadal tak kocha, skoro robi takie prezenty.
Proszę pani, mój mąż mnie na swój sposób pewnie kocha. Zależy mu, żebyśmy prezentowali się jako szczęśliwa, piękna rodzina. Nie oszczędza na mnie, synowi też kupuje wszystko z najwyższej półki. Jeździmy do najdroższych kurortów na wakacje, mamy kilka wielkich posiadłości w Polsce oraz na Sardynii i we Francji. Robimy często kolacje dla znajomych, dla biznesowych partnerów męża, stawiamy tam szampana po dwanaście tysięcy złotych za butelkę. I wszystko się zgadza, wszystko gra. A że mąż od lat spotyka się z prostytutkami z Instagrama, które ogarnia mu specjalny koordynator i posługują się w SMS-ach szyfrem, nazywając te panie nazwami drinków, to chyba jest dowód, że tak do końca to on mnie nie kocha.
Pani to wie na sto procent?
Raz jeden tak się upił, że nie wziął ze sobą telefonu do toalety, a nigdy się z nim nie rozstaje, nawet w łazience. Tak dba o swoją prywatność. Podejrzałam wcześniej, jakie ma hasło. Z ciekawości zobaczyłam jego korespondencję z jego kolegą, którego znam od lat i zawsze był mi przedstawiany jako jego partner biznesowy. Ten kolega to koordynator schadzek z prostytutkami wyłapywanymi na Instagramie. Tam było wszystko napisane.
Jak pani zareagowała?
Przeczytałam, odłożyłam telefon, położyłam się spać obok męża.
Dlaczego udaje pani, że nic się nie dzieje?
Nie chcę zostać w kawalerce na Grochowie jak moja koleżanka. Ona wybrała prawdę, zbuntowała się, poszła z mężem milionerem na wojnę. Wynajęła detektywa, chciała udowodnić mu w sądzie zdradę. Tylko zanim ten detektyw zdążył zrobić mu z kochanką choćby jedno zdjęcie, mąż się zorientował i zakręcił jej wszystkie kurki z pieniędzmi. Zablokował karty, wyczyścił wspólne konta. Nie miała za co opłacić detektywa, adwokata, a on miał najlepszych prawników. To znany, bardzo wpływowy człowiek, ma znajomości w prokuraturze, przekupił świadków, innych zastraszył. Ostatecznie nikt nie stanął w jej obronie. I dziś jest nikim. Z czterystumetrowej willi spadła do trzydziestoczterometrowej kawalerki w marnej dzielnicy. Jadła kawior i homary, dziś je zupkę z proszku, bo nawet gotować nie umie. Zawsze miała kucharkę, sprzątaczkę, kierowcę, ogrodnika, nianię. Jak były mąż miliarder ma humor, to prześle jej czasem kilka tysięcy na życie, a jak mu się odwidzi, to nic jej nie daje miesiącami.
W zeszły roku ona sprzedawała swoje ciuchy, torebki i biżuterię, bo nie miała za co kupić jedzenia. Mają jedną córkę, ale już dorosłą, mieszka w USA, czasem wyśle matce jakieś pieniądze, ale siedzi w kieszeni ojca i nie chce mu się narażać zbytnią hojnością wobec matki. On alimentów jej nie musi płacić, bo w sądzie nie udowodniła, że rozwód jest z jego winy. Ona, tak jak ja, nigdy nie pracowała, bo nie było jej wolno – żonom miliarderów, o ile nie są wyjadaczkami biznesowymi - w Polsce jest zaledwie kilka takich żon, które prowadzą z mężami ramię w ramię ich ogromne firmy – nie wypada pracować. Chyba że prowadzić jakąś fundację charytatywną, galerię sztuki, u tych biedniejszych milionerów ewentualnie wchodzi w grę własna marka kosmetyków, oczywiście ekologicznych, albo udawanie, że się projektuje modę. Ale ona do tego głowy nie miała. Jak córka była mała, to trochę ją doglądała, choć też miała sztab niań do tego. Niedawno skończyła pięćdziesiąt sześć lat i co ją czeka? Nie ma zawodu, doświadczenia, własnych pieniędzy, bo żony milionerów w większości żyją i bawią się za pieniądze męża. Myślą, że zawsze będą ich żonami i że zawsze będzie dolce vita.
Szczerze mówiąc ja też tak myślę, dlatego siedzę cicho. Nie mam bogatych rodziców ani odłożonych pieniędzy za plecami męża. Wiem, że mąż uprawia seks z prostytutkami. Może nawet okresowo ma jakąś stałą kochankę, ale przymykam oko. Wiem, co się czai po drugiej stronie, ale ja nie chcę na nią przejść. Życie w bajce ma swoją cenę i ja tę cenę płacę, bo nie mam pojęcia, co bym miała ze sobą zrobić w rzeczywistości szarego Kowalskiego.