Pociągi dalekobieżne śmierdziały rdzą i moczem tak bardzo, że można było przypuszczać, że po dotarciu do celu tarzają się po torach jak dziki w swoich dołkach. Były tak brudne, że nie można było wyjść z przedziału i oprzeć się o okno i poczytać mijane transparenty i banery, a wszystko to czerwone na tle oglądanej ze znudzenia szarości.
Autobusy i tramwaje – ech, te były charakterne! Tramwaje szarpały co chwilę, a pasażerowie, którzy nie siedzieli, prędzej czy później leżeli. Jeżeli akurat była niedziela, leżeli w sobotnich pawiach, udeptanych na błoto. W tramwajach zimą było lodowato, podobnie jak w autobusach. Nogi strasznie marzły, a jednak panowało powszechne przekonanie, że lepiej było zmarznąć na przystanku, czekając na cud i jechać zamarzając, niż iść i zamarznąć w drodze.
Bo zimy nie były jeszcze wtedy porą wilgotną. Były zimami. Najfajniejsze autobusy w PRL, zwane „Zosiami” były pękate, a z przodu wyglądały zupełnie jak wieloryb z „Pana Maluśkiewicza”. Może ktoś pamięta, że Pan Maluśkiewicz był podróżnikiem. Jednak zamiast transportu publicznego wybrał łódeczkę. I dobrze na tym wyszedł.
Polecany artykuł: