Radosne święto, nawiązujące do czasów pogańskich i zakazane przez kościół. Co roku w dniu przesilenia wiosennego nad płynące i stojące zbiorniki wodne ciągnęły z okolicznych szkół podstawowych i przedszkoli procesje socjalistycznej młodzieży młodszej w burych kurtkach, bez tornistrów, plecaków i worków na juniorki, za to z Marzanną na kiju na czele. Niekiedy dotarcie na miejsce wykonania kwalifikowanej kary na szkaradnej kukle zajmowało kilka godzin, ale było warto. Do szkoły nie trzeba już było tego dnia wracać, a po drodze, w zimnie i wietrze rwącym skazanej słomę z głowy, a nierzadko w zacinającym deszczu ze śniegiem, można było się zerwać na chatę. Chyba, że ktoś lubił się poznęcać nad imitacją człowieka, wtedy zostawał do końca.
QUIZ: Pierwszy dzień wiosny w PRL-u. Pamiętasz jak ją witano?
W czasach PRL-u zimy trzymały do połowy kwietnia, więc płonącą Marzannę topiono na próżno. Nie napawało to nadzieją, że cokolwiek, na skutek czegokolwiek, może się zmienić. Nad jeziorem, rzeką, kanałem czy stawem, ewentualnie nad brzegiem morza naszego morza, pojawiał się co roku podstawowy problem: czy ktoś ma zapałki? Zwykle chłopcy ze starszych klas nie chcieli się przyznać, bo skoro mieli, to przecież nie po to, żeby palić zapałki, tylko papierosy. Bywało, że harcerze rzucali się krzesać ogień za pomocą hubki: podpalanie Sporta hubką było niedorzeczne. Prasłowiańska Marzanna, pradziejowe krzesanie, realizm socjalistyczny: wiosna w całej swej zimowej krasie.