1 maja w PRL - święto pracy w Polsce Ludowej
Pierwsze obchody 1 maja w Polsce odbyły się jeszcze przed odzyskaniem niepodległości. W 1890 roku świętowano wbrew woli zaborców. W późniejszych latach, przerodziły się w masowe demonstracje, na których dochodziło nawet do starć z carskim wojskiem. W czasach II RP święto również nie było na rękę sanacyjnej władzy. Mimo to do Sejmu w 1919 r. trafił wniosek o "ustanowienie 1 maja jako powszechne w całej Polsce święto pracy, z prawem do dnia wolnego". Z entuzjazmem święto pracy, jako ruchu robotniczego przyjęli dopiero komuniści.
Za czasów PRL, 1 maja był jednym z najważniejszych świąt. Majowy dzień był hucznie obchodzony, na ulicach odbywały się liczne obchody i manifestacje. Zwano je także Świętem Klasy Robotniczej i hucznie obchodzono. Odbywały się wtedy liczne pochody i manifestacje. Na ulice wylegały tłumy, jako że uczestnictwo w części uroczystości było obowiązkowe.
Po 1989 roku znaczenie pierwszomajowego święta zmalało, ale wciąż jest obchodzone - również w wielu krajach na świecie.
- Ludzie odbierali 1 Maja bardzo różnie. Dla jednych faktycznie było to komunistyczne święto, którego ze względów ideologicznych nie uznawali. Ale jako że Zielona Góra zawsze była raczej „czerwona”, takie podejście spotykało się rzadziej. Jeśli ktoś nie był zaangażowany w politykę, traktował 1 Maja jak imprezę pracowniczą. Myślał sobie: kazali iść na pochód, to idę, a potem po prostu napiję się z kolegami - wspominała w rozmowie z "Super Expressem" pani Alicja z Zielonej Góry.
Polecany artykuł:
Osobom pamiętającym tamte czasy najbardziej w pamięć zapadły pierwszomajowe pochody. Manifestacje organizowano, aby upamiętniać istotne dla środowiska robotniczego i z czasem nabrały charakteru wyłącznie politycznego. Początkowo jednak komuniści usiłowali nawiązywać do przedwojennej tradycji. Na pierwszych marszach w PRL odbywały się nawet msze. Co ciekawe, w latach 80. własne pochody organizowała Solidarność.
- Tym, co pamiętam z pochodów pierwszomajowych, jest kiełbasa. Specjalnie rzucali ją przed świętem na stragany, żeby zachęcić ludzi do wyjścia z domu i udziału w pochodzie. Była też woda z saturatorów, z sokiem lub bez. Wodę sprzedawcy brali z miejskich hydrantów, wszyscy pili z jednej szklanki, tylko trochę ją przepłukiwano. Wtedy na taką wodę mówiło się gruźliczanka. Organizowano też coś takiego jak wyścig pracy, czyli w pochodach przechodzili przodownicy, którzy wyrabiali trzysta procent normy. Jakoś ich za to nagradzano. Jeśli chodzi o negatywne wspomnienia, to w latach 50-tych i 60-tych straszyli nas, że jak na pochód nie pójdziemy, to pożałujemy. Potem było już luźniej - wspominała w rozmowie z SE pani Ewa z Warszawy.