YouTube. Trudno powiedzieć, czy to po prostu znany na całym świecie serwis z filmami, które może w nim umieścić właściwie każdy internauta, czy też już zjawisko. Nie da się ukryć, że publikowanie swojej twórczości w sieci staje się coraz bardziej popularne i coraz więcej ludzi wiąże z serwisem swoją zawodową przyszłość, mając nadzieję, że uda im się „wybić na YouTubie” tak, jak było w przypadku topowych twórców internetowych. W popkulturze powoli zakorzeniają się słowa takie jak „youtuber”, czyli użytkownik serwisu, który stale dzieli się w nim swoimi nagraniami i ma już rozpoznawalność, czy wyrażenia jak „hajs z YouTube’a” oznaczające łatwo zarobione dzięki serwisowi „bimbaliony” złotych (bo przecież co to za sztuka powygłupiać się przed kamerą).
ZOBACZ TEŻ: Twitter zmienił politykę dotyczącą limitu 140 znaków
Wiele osób zapomina jednak o tym, że przygotowanie nawet krótkiego wideo to bardzo ciężka praca. Początkujący youtuberzy działają niemal jak jednoosobowa firma producencka. Sami piszą scenariusz odcinka, sami go nagrywają, montują i publikują. Ale czy to wszystko się opłaca? Jak i ile można zarobić na youtubowej twórczości? Aby myśleć o jakichkolwiek pieniądzach z YouTube’a, należy założyć kanał w serwisie. Pierwszym krokiem jest utworzenie konta Google (YouTube od dziesięciu lat jest własnością Google’a i korzystanie z obu tych usług jest silnie ze sobą powiązane). Następnie należy wejść do YouTube’a i wykazać się jakąkolwiek aktywnością, np. skomentować czyjś film. Do tego niezbędne jest posiadanie własnego kanału, więc serwis przekieruje nas do strony, na której możemy go założyć.
Kiedy przejdziemy już przez wspominaną procedurę, zaczyna się nasza youtubowa kariera. Możemy publikować na kanale filmy i czekać na odzew widzów. Ale wciąż na twórczości nie zarobimy ani gorsza, nawet jeśli nasze wideo zdobędzie dużą popularność. Jeśli chcemy otrzymywać słynny „hajs z Youtube’a”, musimy wyraźnie to zaznaczyć, podpisując z Google’em umowę, którą zawieramy w programie AdSense. Tam należy podać swoje prawdziwe dane i zaakceptować wszystkie warunki korzystania z serwisu. Kiedy zdecydujemy się na ten krok, stajemy się „partnerami YouTube” i pod każdym publikowanym filmem możemy zaznaczyć, że chcemy na nim zarabiać. Za co płaci nam serwis? Wyłącznie za wyświetlenia tzw. banerów oraz reklam przed, w trakcie czy po zamieszczonym przez nas filmie (sami decydujemy, kiedy mają pokazywać się reklamy) i kliknięcia w nie przez internautów. Nie dostajemy pieniędzy ani za polubienia filmów, ani za większą liczbę subskrybentów, czyli stałych widzów. O te elementy trzeba jednak zabiegać, bo mają wpływ na zasięg naszego kanału, a więc pośrednio i zarobki (więcej polubień = bardziej promowany film w YouTubie = więcej wyświetleń reklam = więcej pieniędzy).
ZOBACZ TEŻ: Największe wpadki Apple przy produkcji iPhone’a
Zarabianie na YouTubie zależy od naprawdę mnóstwa czynników i reguł. Te w dodatku mogą w każdej chwili się zmienić, bo Google w umowie zastrzega sobie takie prawo. A, jeśli partnerowi YouTube’a to nie odpowiada, droga wolna – nie musi korzystać z możliwości zarabiania. Trudno w tym podejściu cokolwiek zarzucić Google’owi – w końcu to prywatna firma, która może robić, co tylko się jej podoba. Jej decyzje w sprawie zmiany zasad zarabiania potrafią jednak odbić się szerokim echem wśród internautów. Tak stało się zresztą na początku września, kiedy Google poinformowało, że zaostrza swoją politykę dotyczącą „przyjazności dla reklamodawców”. Najprościej rzecz ujmując, chodzi o to, że firma w większym stopniu będzie blokowała zarabianie na filmach, które mogą się reklamodawcom nie spodobać, a więc takich, które zawierają np. przekleństwa. Problem w tym, że wielu twórców serwisu opiera swoją działalność właśnie na kontrowersji i, jeśli nie zmienią nastawienia, będą musieli się pożegnać z reklamami. W związku ze zmianą polityki Google’a ukuto nawet hasło „YouTube is over party” (pol. Koniec imprezy na YouTubie), które miało podkreślać ryzyko rychłej śmierci z głodu tych, którzy utrzymują się z serwisu.
Jeśli jednak planujemy wrzucać na kanał tylko sympatyczne filmy, nie mamy się czego obawiać. Ale wciąż trzeba uważać. Najważniejszą zasadą jest ta, że musimy mieć pełnię praw autorskich do publikowanych materiałów. W innym razie nie możemy na nich zarobić. W dodatku w umowie z Google’em pada stwierdzenie o zarabianiu wyłącznie na „poprawnych” kliknięciach w reklamy i ich wyświetleniach. Algorytm Google’a wie, czy sami nie nabijamy sobie oglądalności (badając nasz adres IP) albo nie angażujemy w to tzw. botów. Surowo zabronione jest również namawianie widzów do klikania w wyświetlane przy naszym filmie reklamy. To muszą robić z własnej woli, tym bardziej, że prezentowane im treści reklamowe z założenia dopasowane są nie tylko do tematyki naszego kanału, ale i do preferencji widza (bazując na danych, które wyszukiwał w internecie). O wszystkich regułach można by pisać i pisać, przejdźmy więc do najważniejszego: kwot, które zarobimy na naszej filmowej działalności.
ZOBACZ TEŻ: Skąd się wzięło powiedzenie „wyjść jak Zabłocki na mydle”
Te najłatwiej byłoby poznać dzięki wypowiedziom samych youtuberów, ale nikt nie mówi o nich głośno. Dlaczego ludzie niechętnie podają, ile zarabiają na YouTubie? Może to wynikać nie tylko ze strachu przed tzw. polską zawiścią. Dziewiąty punkt umowy z Google, który mówi o zachowaniu poufności, jest sformułowany dosyć enigmatycznie. W dużym skrócie wynika z niego, że partner YouTube’a nie może np. ujawnić wskaźników klikalności, czyli informacji o tym, jak bardzo skuteczny jest jego kanał dla reklamodawcy, oraz wszelkich innych informacji, które „w normalnym obrocie uznano by za poufne w okolicznościach, w których zostały udostępnione”. Brzmi jak bełkot, prawda? I, choć w ostatniej linijce punktu jasno zaznaczono, że youtuber może opublikować dokładną kwotę brutto płatności dokonanych przez Google’a, to zapewne większość twórców nie robi tego na zasadzie „lepiej nie ryzykować”. Nam udało się uzyskać informacje od jednego z początkujących youtuberów, który chce pozostać anonimowy. Tworzy zaledwie od trzech miesięcy, na swoim kanale opublikował do tej pory dziewięć filmów. Jak podkreśla, na większą aktywność nie starcza mu czasu, bo z YouTube’a się nie utrzymuje, a na co dzień pracuje w biurze. I jeszcze długo pracy nie rzuci, bo, już po zmianach polityki Google’a, w miesiąc jest w stanie „wyciągnąć” z serwisu, uwaga, ok. 10 centów, czyli jakieś 39 gr! A wcześniej nie było lepiej. I to właśnie na takie zarobki powinien przygotować się początkujący youtuber (wspomniana kwota podana jest już po potrąceniu prowizji dla YouTube’a, która wynosi 45 proc.).
Zaznaczyć tu należy, że, nawet jeśli chcielibyśmy zobaczyć groszowe kwoty na koncie bankowym, nie mamy takiej możliwości. Google, zgodnie z umową, wypłaca nam pieniądze dopiero, kiedy przekroczymy próg zarobków - w naszym kraju stanowiący równowartość 300 zł! Dwa lata temu jeden z najbardziej znanych polskich youtuberów, Krzysztof Gonciarz, zdradził, że za 1,5 mln wyświetleń dostaje 300 dolarów, czyli, według dzisiejszego przelicznika, jakieś 1,2 tys. zł. Jeśli opierać się na tych szacunkach, do osiągnięcia wspomnianych 300 zł potrzeba więc aż 375 tys. wyświetleń. Warto tu zaznaczyć, że nie jest to regułą, bo reklama reklamie nierówna. Np. polscy twórcy dostają za wyświetlenia reklam nieporównywalnie niższe kwoty, niż choćby ich koledzy z USA. Wynika to z tego, że rynek reklamowy za oceanem jest o wiele więcej wart, niż w kraju nad Wisłą. Jeśli więc na nasze wideo trafi Amerykanin, jedno dokonane przez niego wyświetlenie może być o wiele więcej warte niż większa liczba kliknięć polskich widzów. Wpływy z reklam mogą się też różnić w zależności od okresu roku. Będą wyższe np. przed Bożym Narodzeniem, kiedy reklamodawcy chętniej wykładają pieniądze na promocję.
ZOBACZ TEŻ: MSWiA promuje „policjantów pierwszego kontaktu”. Uruchamia specjalną aplikację
Skąd więc bierze się przekonanie, że na YouTubie w Polsce można zbić kokosy? Stąd, że… faktycznie można. Ale, aby je zarobić, najczęściej musi nam pomóc tzw. sieć partnerska YouTube, czyli firma, która zajmuje się zdobywaniem reklamodawców dla youtuberów. W takim przypadku warunki współpracy zależą już nie tylko od umowy z Google, a oddzielnych ustaleń z siecią, która zapłaci nam za to, że w swoim filmie umieścimy tzw. lokowanie produktu, czyli np. podczas opowiadania o czymś widzom, będziemy popijać colę. Sieć partnerska zadba też o to, by nasz film był odpowiednio promowany, a tym samym miał jak największy zasięg. Aby zacząć współpracę z siecią, należy wypełnić kwestionariusz publikowany na jej stronie internetowej. To jednak nie wystarczy, bo, aby sieć się nami zainteresowała, najczęściej musimy już mieć jakieś osiągnięcia, jak np. spora liczba wyświetleń czy subskrybentów. Dogadywać się z firmami ws. reklam można również na własną rękę. Początkujący twórca musi się tu jednak sporo napocić.
W takiej sytuacji umowa z reklamodawcą może wyglądać na zasadzie: „Dobrze, zrób dla nas film z lokowaniem, ale zapłacimy ci za niego, jeśli osiągnie daną liczbę wyświetleń”. Czyli, mimo że twórca się napracuje, może nic nie zarobić. A, nawet jeśli zakładany próg odsłon osiągnie, może za jedną dostać ok. 10 gr. Czyli, jeśli jego wideo obejrzy 5 tys. osób, dostanie zaledwie 500 zł, a ściągnięcie na nieznany kanał tylu widzów naprawdę łatwe nie jest. Mimo to starać się warto, bo, jak wynika z szacunków, najwięksi polscy youtuberzy, właśnie dzięki uczestnictwu w sieciach partnerskich i bezpośrednim umowom z firmami, zarabiają miesięcznie nawet kilkanaście tysięcy złotych.
Źródła: spidersweb.pl, fortune.com, wyborcza.biz, kanał „Szukam pracy” - youtube.com, creatoracademy.youtube.com, support.google.com, google.com
Własny kanał na YouTubie. Czy to naprawdę się opłaca?
Każdy może być kimś – słowa tego sloganu chyba nigdy nie były bardziej aktualne, niż w naszych czasach. Jeśli ktokolwiek marzy o karierze na wizji, wcale nie musi już wystawać godzinami w kolejkach na castingi do różnych programów. Sam może stworzyć własny program w serwisie YouTube. A, kiedy już to zrobi, wystarczy tylko trochę charyzmy i autopromocji, by na wrzucaniu filmików do tego popularnego serwisu zarobić. Czy jednak są to przyzwoite pieniądze?