Na wigilijnym stole było wszystko, co być powinno: śledzie z beczki od prywaciarza, cytryny, jabłka i pomarańcze, cukierki dla dzieci, kompot, barszczyk, grzybowa i pierogi. Gospodynie domowe, bo w ludowym państwie panował twardy patriarchat, świętowały w wigilię swój sukces zaopatrzeniowy. Lekko odmrożone, ledwo powłóczące nogami, zasuwały na Pasterkę, Nocą zmywały naczynia, na których parę godzin wcześniej leżały dowody ich zapobiegliwości, odporności na zimno, sprawności zucha stacza-pchacza i siły charakteru.
Nieszczęśnicy, których dorosłość przypadła na PRL rokrocznie sterczeli godzinami na mrozie. Po jakiego grzyba? Suszonego, szybko znikającego z warzywniaków. Aby kupić rybę śmierdzącą mułem, czyli żywego karpia, stali i dygotali ponownie. Potem tłoczyli się przed delikatesami - wykwintniejszej wersji sklepów „Społem”. Bo ktoś komuś podobno powiedział, że mają „rzucić” pomarańcze.