Przy żywności zawsze zasadą jest to, że jest to żywność z gospodarstw certyfikowanych i produkty mają specjalne oznaczenie. Generalnie jest to żywność o wysokich cechach odżywczych. Jednak jej wytwarzanie wiąże się ze zdecydowanie wyższymi kosztami. Spadają plony, trudniej jest chronić rośliny, bo chronić je trzeba, by nie były porażone przez grzyby, bakterie, czy owady, trzeba więcej pracy ręcznej przy zwalczaniu chwastów itd. To sprawia, że żywność ekologiczna, co do zasady, musi być istotnie droższa. I tu pojawia się problem. Wielu konsumentów mówi o tej żywności z zachwytem, panuje pewien pozytywny snobizm, by pokosztować ekologicznych specjałów, a jeszcze lepiej pochwalić się nimi przed znajomymi, ale jak chodzi o wysoką cenę, co to to nie. Badania konsumenckie pokazują, że, owszem, żywności lepszej byśmy chcieli, ale zapłacić za nią istotnie więcej już nie, albo tylko trochę. Przy wyborach codziennych kierujemy się najczęściej ceną (vide np. parówki po 5-6 zł., które z mięsem nie miały wiele wspólnego). W sklepach ekologicznych, czy w wydzielonych w supermarketach półkach z żywnością ekologiczną tłumów i kolejek nie widać.
Niektórzy szans na rozwój rolnictwa ekologicznego upatrują nie w zapotrzebowaniu ze strony dbających o zdrowie konsumentów, ale w dużych dopłatach dla gospodarstw ekologicznych. To, prócz tego, że jest, moim zdaniem, głupie i niemoralne, by poprzez rolników wspierać zakupy ludzi generalnie zamożnych, bo tacy są głównie klienci sklepów ekologicznych, dopłaty także uzależniają rolników od biurokracji krajowej i unijnej, ale wysokie dopłaty „zachęcają” wręcz do patologii i udawania rolnictwa ekologicznego. Twierdzę więc, że nie w zwiększaniu dopłat przyszłość rolnictwa ekologicznego, ale w poprawianiu rynku i uznaniu przez konsumentów prozdrowotnej roli tej żywności. Ale też uznania, że za te produkty „z Bożego ogrodu” trzeba też godziwie płacić…