Czyżby towarzysz Wiesław był na Zachodzie raz, i to mu wystarczyło? Najwyraźniej coś było na rzeczy. Ani on, ani jego otoczenie nie rozumiało wolnego ducha kipiącego w młodzieży, której było dużo, na skutek powojennego wyżu. Chciała żyć po swojemu, docierała do niej zachodnia muzyka. „Usłyszeli Blue Suede Shoes i nie mogli w nocy spać”? Otóż to. Muzyka bywa wstrząsem, a za nim idzie przemożna chęć życia w jej rytmie. W XVIII w. fani jeździli za Mozartem niczym groupies. Na początku lat 60. daliby wszystko za płytę, którą Gomułkę można by torturować. Czasy były trudne, biedne i ponure. Rock’n roll wyzwalał w młodych ludziach bunt przeciw przytłaczającej rzeczywistości. W końcu, nie mogąc wyjechać do świata elektrycznych gitar i wielkich wzmacniaczy, zrobili sobie nad Wisłą i Odrą namiastkę rozwijającej się kultury. Szło opornie, ale szło.
Pierwszą wielką ikoną muzyki rockowej w Europie byli Beatlesi. Zaczęło się od ich piosenek, śpiewanych fonetyczną angielszczyzną. Efekt był mniej więcej taki, jak lata później przy refrenie „The Clash” „We come from Garageland” odszyfrowanego jako „Edward Gierek Punk”.
Polecany artykuł:
W dół we wschodzącym słońcu
Dzięki radioodbiornikom takim jak Szarotka czy Ramona, łapiącym częstotliwość Radia Luxembourg, młodzi Polacy, jak to się określa współcześnie - „poszerzali prywatność”. Była ona radykalnie odmienna od „karuzeli na Bielanach co niedziela”. Wiązała się z nią „moda uliczna” – stroje, po których można było rozpoznać kto czego słucha.
W 1963 r. Gomułka oświecał niewiedzących: „Mamy u nas kolejne „nowe fale” w literaturze i filmie, w muzyce poważnej i rozrywkowej, nasz „big beat”, naszych gniewnych, dziwnych młodych trampów nie z tej ziemi, przewijających się przez ekrany i stronice niektórych książek”. Partia stała na stanowisku, że „Zachodnie miazmaty” deprawują naszą młodzież, bezkrytycznie przyswajającą elementy kultury „wytwarzane w przeciwstawnych nam warunkach ustrojowych”.
Polska rzeczywistość za Gomułki była prowincjonalna, tymczasem młodzież żyła przemycaną w walizkach kulturą światową. Wkrótce nasi muzyczni naśladowcy, zainspirowani „miazmatami” (czyli demoralizującymi czynnikami) zaczęli grać muzykę bigbitową.
Rhythm and Blues, Czerwono-Czarni, Niebiesko-Czarni przekonali młodzież, że słuchanie polskiej muzyki może nie być obciachem. Hasło wymyślone na początku lat 60. przez Franciszka Walickiego, „Polska młodzież śpiewa polskie piosenki”, chociaż brzmiące jak socjalistyczny slogan, o dziwo chwyciło. Bob Dylan załamałby się słysząc polskie teksty śpiewane do swojej muzyki. Polski cover „Off the Hook” Rolling Stonesów miał tytuł… „Zrobimy huk”!
Tak mi źle, tak mi źle, tak mi szaro
Szeroki oddźwięk big beat zawdzięczał muzyce – nie tekstom, które były banalne i głupawe. To literaci i dziennikarze pisali słowa, które celowo nie nakręcały decydentów przeciw kulturze muzycznej. Jednym z warunków popularności utworu bigbitowego, jak objaśniał bohater serialu „Wojna domowa”, miał być bijący z niego smutek. Tak więc „Anna Maria smutną miała twarz i wciąż patrzyła w dal”, a „Zły los smagał wciąż deszczem w twarz”.
Czesław Niemen, Stan Borys, Czerwone Gitary, Breakout, Niebiesko-Czarni – to była piątka, za którą szalano.
Tymczasem władza też miała „nowe poglądy”: „Wbrew starym poglądom wzrost konsumpcji nie powoduje ograniczeń we wzroście dochodu narodowego, gdyż stwarza bodźcie wzrostu społecznej wydajności pracy niedające się niczym zastąpić” – oświecał lud Władysław (Polskęzbaw) Gomułka. Rozdźwięk między młodymi a władzą był absolutny.
Rok 1968 na Zachodzie otworzył społeczeństwo na nowe pojmowanie świata. Ten sam rok w Polsce był brutalna kpiną władzy ze studentów noszących w sobie granat wolności.
Na przełomie lat 60. i 70. Rozkwitł u nas ruch hipisów. Milicyjne pismo „W Służbie Narodu” pisało, że moralny upadek „hipisizmu” jest atrakcyjny głównie dla środowisk kryminogennych. Władza nazywała ich „marginesem marginesu społecznego”. A jak było z nurtem głównym?
W szczerym polu biały krzyż
Menedżer „Rythm and Bluesa” założył po rozwiązaniu tego zespołu formację „Niebiesko-Czarni”. Jej niebieską, wolnościową i kontestacyjną stroną była muzyka, czarną słowa piosenek. Zwrotka za zwrotką doskonale spełniały zadanie niedrażnienia władzy. Nawet nazwę stylu – po prostu „rock” – Walicki uznał za zbyt trudną do przełknięcia w świecie z szarej tektury. Wpadł na pomysł, że polska odmiana rocka o nazwie big beat (dzisiaj pisanej „bigbit”) będzie bardziej lekkostrawna dla Komitetu Centralnego.
Niebiesko-Czarnych nazywano „polskimi Rolling Stonesami”, a Czerwone Gitary „polskimi Beatlesami”. Stonesi woleliby odstawić używki, gdyby mieli zaśpiewać tekst taki jak w piosence „Niedziela będzie dla nas”. „Polscy Beatlesi” zaśpiewali ma Festiwalu Piosenki Żołnierskiej” w 1969 r. piosenkę „Biały krzyż”, której programowo smutny tekst uhonorowano wyróżnieniem Ministerstwa Obrony Narodowej.
Potem, siłą rozpędu, powstał „Deszcz jesienny deszcz”, a „No to co” śpiewało „Po ten kwiat czerwony”. To sprawiło, że bigbitu zaczęli słuchać peerelowscy wojskowi z partyzancką przeszłością. Niepostrzeżenie zamiast pokoleniowej kontestacji pojawił się bigbitowy nurt ojczyźniany. Wpisali się w niego również np. Trubadurzy, zachęcający mamę, żeby „przyjechała na przysięgę”. Piosenka absolutnie rozwaliła system, a całe pokolenia poborowych zapamiętały ją na całe życie. Czesław Niemen za „Dziwny jest ten świat” dostał nagrodę od komunistycznego Radiokomitetu za „walory ideowe tekstu”.
Głęboka studzienka głęboko kopana
Przez lata pokutowało założenie Walickiego, że lepsza od kontestacji będzie w naszej sytuacji asekuracja. Trudno było więc z masy polskich utworów rockowych tych czasów wysupłać choćby jeden, który powiązałby mocne rockowe uderzenie z buntem. Dzisiaj znawcy muzyki młodzieżowej mówią nawet o „grzechu pierworodnym bigbitu”.
Polski rock lat 60. nie sprzeciwiał się władzy, a poziom jego przekazu, pomijając szlachetne wyjątki, był wręcz prostacki. Dobrze się przy tym tańczyło, i to była cenna zaleta, bo przy rozkwitłym wcześniej jazzie człowiek raczej nie poskakał. Jaśkiewicz, gitarzysta Czesława Niemena, powiedział w wywiadzie, że „nie wierzy w bigbitowców, którzy walczyli z ustrojem”.
Prawdziwie rockowy był niewątpliwie „Breakout” z pierwszej swojej płyty „Na drugim brzegu tęczy” nagranej z saksofonistą Włodzimierzem Nahornym.
Zdaniem Władzy, pacyfikującej rocka od zarania, problemem była jego hałaśliwość. Można jednak powiedzieć, że go spacyfikowano, o dziwo hałaśliwości dając spokój. Najważniejszy był przekaz. Najlepiej, gdy utwór zahaczał o infantylność. Dlatego już Polska Kronika Filmowa z 1956 r. wyśmiewała tekst piosenki Carmen Moreno, nazywanej swingującą królową polskiego jazzu. Szedł on mniej więcej: „Tere-fere, ecie-pecie, bawmy się jak małe dzieci, bo my też już wreszcie mamy rock and roll”.
Ze wszystkich kraju stron
„Rythm and Blues”, pierwszy polski zespół rock’n’rollowy (już nie bigbitowy), którego menedżerem był Franciszek Walicki, rozwiązało Ministerstwo Kultury. Edward Gierek, wtedy jeszcze I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR, gromił wykonawców, mówiąc: „Nasza młodzież uczy się i pracuje. Raz w tygodniu chciałaby kulturalnie wypocząć, nabrać sił do dalszej nauki i pracy. Nie interesują nas wynaturzone mody, nie chcemy rozwydrzenia i rozpasania”.
Wcześniej Walicki i jego „Niebiesko-Czarni”, świadomie czy nie, jak doradzała państwowa propaganda „przeciwdziałali tak zwanym tendencjom kosmopolitycznym i dawali odpór modzie młodzieżowej eksportowanej z Zachodu". Wynik był przewidywalny. Prawdziwie zbuntowana polska młodzież, którą występy bigbitowców w Kołobrzegu obrażały i zrażały, z biegiem czasu zaczęła traktować ich jak na to zasługiwali. Polskie płyty poszły w odstawkę, a zastąpił je rock prawdziwy, czytaj Zachodni. Idolem stał się u nas Jimi Hendrix, idolką Janis Joplin, „wzorcem z Sevres” kontestacji teksty Boba Dylana. Zasłuchiwano się Led Zeppelin, Stonesami, Deep Purple. Pojawili się entuzjaści talentu Iana Andersona z Jethro Tull, wygrywającego rockowe cuda na flecie poprzecznym. Poprzecznym także w stosunku do brytyjskiego establishmentu.
W tym czasie bigbitowcy, już nie tacy piękni i młodzi, bezwstydnie przekraczali granice. W 1977 r. Czerwone Gitary z okazji 50-lecia Zakładów Tworzyw Sztucznych Pronit-Erg Pionki wydali płytę, na której wybrzmiał „reszcie zdziwionej wciąż widowni” „Hymn Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej”, do którego muzykę napisał Seweryn Krajewski. Polska młodzież, coraz bardziej zbuntowana, usłyszała (w radiu, bo takich płyt już się wtedy nie kupowało): „Ze wszystkich kraju stron dobiega wspólna pieśń. Znad fabryk, znad rozległych hut, znad pól, gdzie rośnie chleb”. Piosenka o ZSMP, które „łączy młodzież miast i wsi” była wesoła. Wymóg „smutku bijącego z utworu”, będącego warunkiem stania się przebojem nie został spełniony. Mimo to był to najsmutniejszy z utworów bigbitowych, ponieważ właściwie zakończył epokę polskiego big-beatu.