Historia PRL

Turystyka handlowa PRL. Społeczno-gospodarczy fenomen epoki Gierka

2022-08-07 1:50

Zaradni rodacy kontra celnicy. Czysty zysk i czysta adrenalina. Niektórzy nie wytrzymywali napięcia i przyznawali się do rozpruwania pokrytego skayem wyposażenia kuszetek, a następnie starannego zaszycia mebli za pomocą igły tapicerskiej. Kto chciał coś przemycić do demoludów, musiał się nakombinować. Trwała dekada Gierka, więc towary na wymianę były. Były też nerwy.

Tak Polacy handlowi w PRL-u

Badacze są zgodni w żadnym z państw tzw. demokracji ludowej obywatele nie handlowali podczas turystycznych wyjazdów na taką skalę jak Polacy. W latach 70. nasi rodacy w ten sposób zapewniali sobie środki płatnicze ponad przydziałową wymianę waluty w NBP, a nawet finansowali życie po powrocie do kraju.

W Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej (PRL) zaopatrzeni w kontrabandę Polacy wsiadali do pociągów do Berlina Wschodniego, Budapesztu, Konstancy, Moskwy. Mogły ich przewieźć bezpiecznie, z żoną w ciąży z papierosów "Marlboro" lub garbem z pelis ze srebrnego lisa albo wywieźć w pole. Ale jak wskazywały kolejowe statystyki wyjazdowe do krajów Bloku Wschodniego, byliśmy wtedy nacją ryzykantów, spryciarzy, cwaniaków i za przeproszeniem prestidigitatorów.

Wagon sypialny jaki był, każdy widział. Osobie niedoświadczonej w przemycie nie dawał szans na sukces, Ale wystarczyło przejechać się przez granicę 3-4 razy, by zostać mistrzem przemytniczego kłamstwa typu "Ta pani przyszła w tym kożuchu i w nim wychodzi" rzucanego celnikowi w twarz. Winowajca, przekupiwszy konduktora, korumpowanego nagminnie dolarami, wszystko miał bezpiecznie upchnięte w służbowej kuszetce, celnikom zaś rzucał spojrzenie idioty – turysty, którego jedynym celem jest Pergamon Museum. Służbówki, czyli przedziały konduktorskie rzadko były sprawdzane. Celnicy byli z kierownikami pociągów i konduktorami na ty, nieraz na nagłych postojach pili z nimi wódkę znalezioną w miejscu, w którym pozornie nie zmieściłaby się jedna butelka, a było 10 litrów w ćwiartkach.

Magnetofon Grundig na wymianę

Magnetofon kasetowy Grundig chodził w Rumunii po 100 dolarów To było sześć razy więcej niż w Polsce. Etniczni obywatele tego kraju, niedopuszczalnie zwani przez Polaków "Cyganami", zatrzymywali Maluchy przy szosie, pytając "Ma Undig? Daję sto". Undigów był dostatek, mimo braku bagażnika. Na dachach Fiatów 126p przed wyjazdem montowano szyte na zamówienie u kaletnika ogromne ekwipaże ze skaju, w kokonie z ubrań plażowych ukrywały się przedmioty czyjegoś pożądania. Rumuńscy kupcy Grundigów znali te kuglarskie sztuczki, a w dodatku nocą jeździli Daciami bez świateł. Sprzedający, któremu wydawało się, że trzyma w garści Benjamina Franklina, zostawał ze skrawkiem gazety w obcym języku. Społeczność uprawiających handel wymienny przestrzegała przed tym procederem, ale dla stu dolarów za pożądany sprzęt grający wielu by zaryzykowało.

Przyjęto, że handel wymienny w NRD, Rumunii, Bułgarii czy ZSRR ma się odbywać z użyciem "prawdziwych pieniędzy". Przemytnikami pożądanych za granicą towarów często byli cinkciarze, którzy w PRL, gdzie dolary były bardzo drogie, zgarniali krocie najpierw pod Pewexami, a potem już prawie wszędzie. W Bułgarii natrętnie pytano naszych turystów o kremy "Nivea", perfumy "Być może" i wódkę "Żytnią", taką z kłosem. Jadąc do NRD wypychano wolną przestrzeń pod dachem "Malucha" lizakami z czymś w rodzaju witraży z przejrzystego karmelu (nadal można je kupić). U nas lizaki kosztowały tyle co nic, w NRD nawet 10 razy drożej. Od 1971 r. do państw socjalistycznych wyjeżdżało się z Polski bez problemu. W tym czasie weszła w życie umowa między PRL i NRD o bezpaszportowym przekraczaniu granicy. Na fali liberalizacji systemu politycznego do handlowej turystyki włączyli się również Węgrzy. Polacy zwiedzający sklepy Budapesztu, czuli zachwyt. Było tam niemal jak na Zachodzie. Kilkanaście rodzajów kawy, 10 typów magnetofonów, itp. Witryny jak w filmach: kolorowe, pełne ubrań jak z "Pewexu", pięknych butów, torebek i biżuterii.

QUIZ PRL. Tajemnice Fiata 126p. Pamiętasz podróże kultowym autem?

Pytanie 1 z 10
Aby uruchomić szwankujący silnik malucha najczęściej:

Kalosze z Enerdówka, poproszę

Polacy zmotoryzowani, handlujący po drodze nad Morze Czarne oraz ci korzystający z przekraczających granicę pociągów PKP zarabiali na sprytnych wymianach na dolary rzeczy wiezionych z Polski oraz zakupach na polski rynek. Stawiali też na piękne granatowe kalosze z NRD z przezroczystą podeszwą, buty nie do zdarcia firmy Salamander, ręcznie haftowane, cienkie jak mgiełka bluzki z Rumunii, okazałe złote pierścionki i sygnety, tani i dobry alkohol z bułgarskich winogron, radzieckie zegarki, a czasem nawet wybitnie trudne do ukrycia samowary. Po spieniężeniu zakupowych łupów socjalistycznej egzotyki, podróżujący wykładali łazienki różowymi kafelkami, a w przedpokoju zastępowali olejną lamperię drewnianą boazerią z listewek.

Polska Gierka, chcąc być otwarta tak bardzo, jak tylko pozwalał na to sąsiad, postanowiła "opracować wnioski zmierzające do zwiększenia turystyki indywidualnej z Polski do krajów socjalistycznych i krajów trzeciego świata”. Sprawa wniosków utknęła na dwa lata, ale od 1973 r. Polacy mogli podróżować do innych krajów bloku wschodniego bez wiz. Miliony Polaków od razu ruszyły wtedy do NRD, nazywanego pieszczotliwie "Enerdówkiem". Potem zaczęły się wyjazdy nad nie nasze morze i dziwne kontrabandy z kremów, perfum i różanych olejków wabiących celników swym przesłodkim zapachem.

Po kilku latach handlu, państwa socjalistyczne stały się źródłem tanich dewiz. W Bułgarii, NRD, ZSRR i na Węgrzech kursy dolarów były znacznie niższe niż w Polsce. Sprawa była prosta: kupić "zielone" u handlarzy w Budapeszcie, ceniących interesy z bratankami, przywieźć je do Polski i tu sprzedać lub zgromadzić, jako niezbędne zabezpieczenie, od którego zależało przyznanie w amerykańskiej ambasadzie wizy do USA. Handlarze walut nie tracili czasu, podróżując do Budapesztu i z powrotem "Lotem" i nie ograniczali się do kupowania dolarów od przypadkowych węgierskich cinkciarzy. W Budapeszcie Polacy przebywali miesiącami, nawiązując stosunki z handlującym dolarami półświatkiem. Aby wyciągnąć z miasta podzielonego modrym Dunajem jak najwięcej, najpierw skupowali forinty za marki, a potem dopiero kupowali dolary. Budapeszt był w latach 70. centrum wschodnioeuropejskiego handlu walutami. W 1965 r. do "Demoludów" wybrało się 780 tys. Polaków, w 1970 r. 870 tys., a w 1975... ponad 8 mln!

Wywieźć narzutę, przywieźć winyle

Większość przedsiębiorczych rodaków podróżowała pociągami PKP, szmuglując w obie strony do znudzenia to samo. Do ZSRR wożono dżinsy, chustki, parasolki i gumy do żucia. Każda Bułgarka marzyła o polskiej narzucie z Cepelii, przetykanej złotą nitką. Do Polski przywożono z Bułgarii herbatę Lipton, koniaki Słoneczny Brzeg i Pliskę, no i dolary. Węgrzy chcieli mieć polską pościel i ręczniki. Stamtąd przywożono winyle topowych zespołów rockowych. O dziwo do Czech targano wielkie kryształowe wazony. Celnicy znali zakamarki wagonów i czasem przypuszczali na szmuglujących ogołacający atak. Wyciągali z łokietników złote pierścionki, syberyjski kawior i prawdziwe brylanty. Najczęściej jednak oddawali je właścicielom, przywłaszczając sobie to czy owo, ale bez przesady. Nie szukali towaru, tylko tzw. materiałów poza debitowych, nie dopuszczonych przez Urząd Cenzury na terenie PRL. Interesowała ich paryska Kultura, wydany na Zachodzie Gombrowicz i inni pisarze, z których w kraju raczej żaden handlarz nie mógł czerpać mądrości.

Rocznik statystyczny GUS za rok 1975 podał, że Polacy wyjeżdżali do krajów socjalistycznych 7,8 mln razy, a na Zachód ponad 26 tys. razy rzadziej. Maluchami zasuwali do Bułgarii ci, którzy nie imali się handlu. W środku sezonu wyjazdowego wprowadzono drakońskie prawo, które za przemyt samochodem karało konfiskatą auta służącego do przestępstwa. Nikt więc nie chciał ryzykować. W pociągu można było nakarmić konduktora kiełbasą, napoić wódką i przekonać, że skoro zadzierzgnęła się miła znajomość, powinien pomóc w ukryciu kremów, Grundigów itd. Był jednak pewien problem. Wszystkie dobre skrytki, np. pod sufitem korytarza, były już zajęte przez towar konduktora. Poupychany w obudowie kaloryferów, w najmniej spodziewanych skrytkach, którymi były np. rękawy na węgiel do ogrzewania wagonów. Po dwóch dobach podróży do Warny, 17 godzinach w drodze do Moskwy czy 10 w kierunku na Berlin, wszystko było dogadane. Pasażerowie i kierownik składu nastawiali się psychicznie na trzymanie nerwów na wodzy i robienie dobrej miny do złej gry. Ale czy rzeczywiście ta gra była zła? Każdy przecież chciał coś mieć, gdzieś mieszkać, żyć jak człowiek. A zamiast tego PRL dała zgodę na wyjazdy. 

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki

Nasi Partnerzy polecają
Najnowsze