- Dyżur zaczynam od jednej czwartej papierosa – stwierdza Paweł, który jako ratownik medyczny pracuje 5 lat.
- Dlaczego nie wypalasz całego?
- Bo już wlatuje pierwsze zgłoszenie i trzeba jechać. Pijak trzasnął w kojo i nie wstał.
PRZECZYTAJ KONIECZNIE: Prawdziwa twarz policji – agresja, bezsilność i brak perspektyw
Brzmi jak slang więzienny, grypsera, ale tak porozumiewają się niektórzy w służbach ratowniczych. Pijany mężczyzna zasnął na przystanku i, niestety, prawdopodobnie zmarł. Paweł jechał do niego na sygnale. Odległość trzech przystanków tramwajowych w Warszawie. Teoretycznie 5 minut, ale dla karetki powinna to być minuta. W końcu jadą na sygnale... niewiele to zmienia.
- Pijaczek zmarł. To była zima, więc z wychłodzenia – odpowiada mi krótko Paweł, mogąc wreszcie wypalić całego papierosa. - Jeszcze jak jest dobre torowisko, to suniemy po nim i korki nas nie obchodzą, może byśmy zdążyli – tłumaczy. - Ale na normalnej drodze ludzie nie słyszą nas, serio. Kredyty, które pozaciągali ich obchodzą, czy żona wie, że ma kochankę, dlaczego go wywalili z pracy i inne życiowe problemy. Ja je rozumiem, ale my też jedziemy ratować czyjeś życie, a tu liczą się nie minuty, tylko milisekundy.
Bo załoga karetki nie pyta, kogo ma ratować. Nie ocenia, czyje życie jest priorytetem. Po prostu jest najważniejsze. W przypadku powyżej o nie właśnie chodziło. Większość wezwań jednak rzadko dotyczy tych wypadków, które faktycznie nie mogą czekać ani chwili. Pijani, którzy upadli na ulicy to norma dla załóg karetek. Starają się to zrozumieć, bo często wezwanie otrzymują od postronnych osób. Ale już wezwań do np. bolącego gardła nie potrafią zdzierżyć.
- Dzwoni ostatnio na dyspozytornię roztrzęsiona matka – opowiada mi jeden z ratowników medycznych w Warszawie, który w karetce jeździ od 7 lat. - Normalnie dyspozytor był przekonany, że dziecko umiera. Pędzimy co sił, a na miejscu okazuje się, że Brian, imienia nie zmyślam, ząbkuje i płacze.
- To jeszcze nic! - zarzeka się kolega ratownika. - Małe dziecko jestem w stanie zrozumieć, bo sam jestem ojcem. Gorzej, gdy dzwoni mamusia 8-latka i mówi „umiera mi dziecko". Jako rodzic wręcz spinam się, wciskam gaz do dechy i co zastaję w mieszkaniu? Mama obcinała włoski swojemu synkowi i zacięła ucho.
Zgłoszenia na dorosłych też nie są bardziej poważne. Ogrom z nich, poza związanymi z alkoholem, to zwykle bolące gardło, naderwany paznokieć, wybity palec, przewlekły kaszel i tym podobne rzeczy. Dlaczego ludzie ze sprawami, które mogą poczekać „do jutra", dzwonią po karetki pogotowia? Odpowiedź jest prosta – niewydolny system, przez który czeka się w kolejce do lekarza godzinami.
ZOBACZ RÓWNIEŻ: Skandalicznie niskie podwyżki dla policji! [WIDEO]
- Przychodzisz ze złamaną nogą, a raczej podjeżdżasz czymś na SOR – wyjaśnia Paweł. - Pani w rejestracji patrzy i mówi, że sobie poczekasz kilka godzin. Jakbyś zadzwonił po karetkę, byłbyś przyjęty niemal z miejsca. - Ja znam przypadki, gdzie ludzie wychodzili za bramę szpitala, dzwonili po karetkę i po kłótniach z, jak ja mówię, infolinią, wyjeżdżała po nich karetka i byli brani! - dodaje kolejny z ratowników.
Bo, mimo jasno wynikających z ustawy przepisów, ratownik medyczny nie zawsze może odmówić przewiezienia pacjenta do szpitala. Nawet gdy w załodze karetki jest lekarz, często dostaje on od swojego przełożonego rozkaz przewożenia do szpitala każdego, nawet ze zwykłym skaleczeniem.
- Mam dobrze płatną pracę, więc nie chce się kłócić z dyrektorem. - Wzrusza ramionami lekarz z jednego z warszawskich szpitali. - Dziwię się jednak ratownikom, zwłaszcza tym bez magistra. Zarabiają grosze i jeszcze pacjenci traktują ich gorzej niż ekspedientkę w spożywczym.
Te grosze to ok. 3 tys. złotych brutto za miesiąc pracy. Tyle, że jest to średnia. Wielu ratowników dostaje ok. 2 tys. złotych za swoją ciężką pracę. Nawet ci, którzy mają wyższe wykształcenie i specjalizację. Nie zgadza się to z płacą minimalną, która wynosi dokładnie 2100 zł brutto.
- Szefostwo zawsze znajdzie pomysł, gdzie na tobie zaoszczędzić – pomrukuje wyraźnie zirytowany Krzysztof, „na sygnale" od 3 lat. - Oficjalnie to mam więcej niż te 2100 brutto, ale obcinają za odzież, zdarza się, że za zużycie sprzętu medycznego. Czekam, aż jeszcze za przegląd i naprawę samochodu będę musiał dopłacać.
ZOBACZ: Ministerstwo Zdrowia wyda 2 miliardy złotych na instytucję, którą już posiada
Zgodnie z zapowiedziami, od 2022 roku minimalne wynagrodzenie ratownika medycznego z wyższym wykształceniem i specjalizacją ma wynosić co najmniej 5,3 tys. złotych brutto. Ratownicy bez specjalizacji dostaną 3,7 tys. złotych brutto brutto, a osoby bez wyższego wykształcenia otrzymają 3,2 tys. złotych brutto za miesiąc pracy, w której chodzi o ludzkie życie.
- Ratuję innych ludzi, a sam nie mam życia – mówi smutno Paweł. - Żeby ogarnąć opłaty za mieszkanie, jedzenie i uczelnię, muszę trzaskać nadgodziny. Średnio w miesiącu robię po 300 godzin, ale znam takich, co wyrabiają nawet 5 stówek.
500 godzin pracy miesięcznie, czyli o ponad 300 godzin więcej, niż powinna pracować osoba na etacie. Do pacjenta przyjeżdża nie ratownik medyczny, a ledwo widzący na oczy i stojący na nogach „zombie".
- Przy wielu wezwaniach od naszej decyzji, którą musimy podjąć w ułamku sekundy, zależy ludzkie zdrowie czy nawet życie – twierdzi ratownik z warszawskiej karetki. - Ty zaś jesteś przemęczony, wręcz śnisz na jawie. Trudno żebyś się nie pomylił, a wtedy cała odpowiedzialność spadnie na ciebie.
- Jak sobie z tym radzicie?
- Mało który ratownik pije – pada odpowiedź. - Wiesz, kaca trzeba odespać, do tego czuć od ciebie. Ja preferuję kreskę popijaną jakimś energetykiem. Odsypiam jak mam wreszcie wolne. Cały dzień.
Kreska, czyli linia sproszkowanych narkotyków (najczęściej kokainy bądź amfetaminy i ich pochodnych) wciągana przez nos. Silnie pobudza, ale brane w ten sposób narkotyki silnie uzależniają, a szkody, jakie powodują w organizmie, są nieodwracalne.
- Kilku kolegów jeżdżących na karetce zamieniło się rolami z naszymi „klientami" – opowiada Krzysztof. - Nie wytrzymało serce albo w głowie już mieli taką sieczkę, że coś sobie zrobili. Jeden nawet skoczył z okna. Dwa lata, jak go pochowaliśmy.
SPRAWDŹ: Mieszkaniec Gdańska wyliczył, ile trzeba zarabiać, by godnie żyć
Parlament w ostatnich dniach przegłosował ustawę, decydującą o znacjonalizowaniu ratownictwa medycznego. Od 1 stycznia 2019 roku po Polsce przestaną jeździć karetki prywatnych firm. Może to coś zmieni?
- To wprowadzenie monopolu, który wyeliminuje z rynku karetek takie firmy jak Falck, która ma dobre osiągnięcia na rynku - przekonywał w rozmowie z nami prof. dr hab. Juliusz Jakubaszko, prezes PTMR z Katedry Medycyny Ratunkowej UM we Wrocławiu. Profesor podkreśla, że za konkurencją zawsze idzie jakość, a w tym przypadku jej brak nie poprawi sytuacji płatnika, czyli NFZ. - Jeden wykonawca będzie dyktował warunki, w tym finansowe – dodaje.
- Będzie jeszcze większy burdel – kolokwialnie komentuje zmiany Krzysztof jeżdżący w karetce. - Nie obchodzi mnie kto będzie mi wypłacał pensje. Obchodzi mnie, by była godziwa oraz by moją pracę traktowano po ludzku, a nie jakbym był darmową taksówką czy lekarzem od wszystkiego na zawołanie.
Bo pacjenci to największy problem karetek. To my sami tworzymy na SOR-ach kolejki z błahych powodów, zabierając miejsce i czas tym, którzy naprawdę potrzebują pomocy.
- Trzeba pamiętać, że z karetki ma się pierwszeństwo, oczywiście – zauważa Paweł. - Ale jeżeli po podstawowym badaniu lekarz stwierdzi w szpitalu, że stan pacjenta nie wymaga natychmiastowej reakcji, to ten i tak sobie poczeka. W tym czasie zaś zabrał cenne sekundy, przez które ktoś mógłby nawet umrzeć.