30-letni Sławomir o tym, że ponoć komuś jest coś winien, dowiedział się właśnie w taki sposób. Skończyła mu się akurat umowa w jednej firmie, szukał pracy i czekał na wynagrodzenie, by jakoś przeżyć najbliższe miesiące. Jest, ale o niemal 2 tys. zł mniejsze. Myślał, że to błąd, dopóki nie zobaczył w historii przelewów, że wypłatę dostał zgodnie z umową, ale bank natychmiast wykonał przelew... do komornika.
Zobacz również: Ile zarabia komornik? [INFOGRAFIKA]
- Od 2015 roku to działanie zgodne z prawem – tłumaczy Małgorzata Pietkun z fundacji Angeli Iustitia „Anioły Sprawiedliwości", która zajmuje się pomocą dla osób poszkodowanych przez firmy windykacyjne - Komornik wysyła elektroniczne żądanie egzekucji do banku i efekt jest natychmiastowy. List idzie kilka dni, więc może być tak, że osoba nad którą zasądzono egzekucję komorniczą dowiaduje się o tym po fakcie.
MANDAT, KTÓREGO NIKT NIE WIDZIAŁ
Sławomir zawiadomienie o egzekucji dostał cztery dni później. W nim była też kserokopia sądowego nakazu zapłaty, którego nigdy nie otrzymał oraz informacja, że wszystko odbyło się na wniosek jednej z firm windykacyjnych, która dług kupiła od przewoźnika kolejowego.
- Nie było żadnej kopii mandatu, że gdzieś jechałem na gapę, mojego podpisu... Nic - dziwi się mężczyzna. - Tylko sucha informacja, że dług jest z 2013, kupili go tego i tego dnia, był taki, teraz jest taki i składają pozew.
30-latek nie pamięta, czy pięć lat temu gdziekolwiek jechał koleją, więc zapytał o to przewoźnika. Odpowiedź dostał niemal natychmiast, z dokładną datą przejazdu. Wciąż jednak żadnych dokumentów z jego podpisem, mimo kolejnych próśb o ich przedstawienie.
- Z naszych danych wynika, że ponad 90 proc. wierzytelności, jakich domagają się firmy windykacyjne, to takie, gdzie dług został spłacony, jest zawyżony lub przedawniony – tłumaczy nam fundacja Angeli Iustitia. - W wielu takich sprawach windykator nawet nie potrafi powiedzieć, na jakiej podstawie rości sobie od kogoś pieniądze, bo nie ma żadnych na to dowodów. Kupił wierzytelność i to wszystko.
Zdaniem ekspertów, firmy windykacyjne za dług w wysokości 100-150 zł płacą góra 5 złotych. Ale „bazowa" kwota, jaką winien jest teraz windykatorowi dłużnik, wciąż jest za mała. Czekają, naliczając odsetki. W przypadku Sławomira firma windykacyjna po odliczeniu kosztów komornika i tak zarobi na czysto niemal 1000 złotych... z pomocą sądów, których sposób działania sprzyja nadużyciom windykatorów.
- Wpływa pozew od firmy windykacyjnej. Niezapłacone pieniądze za mandat czy kredyt. Pieczątka i następny. Więc sądy też mają wiele za paznokciami, też nie zwracają uwagi na szczegóły danej sprawy – wyjaśnia Małgorzata Pietkun, lecz po chwili dodaje: - Ale jeżeli wpływa do nich od jednej firmy 10 tys. takich pozwów o roszczenia po 1000 złotych każdy, to czy sędzia ma szansę bacznie przyjrzeć się każdemu?
NIE MAMY ADRESU, TO GO SOBIE WYMYŚLIMY
Firmy windykacyjne jako „podkładkę" pod trzymanie długu stosują korespondencję z dłużnikiem. W pozwach twierdzą, że próbowali się kontaktować, ale nie było odzewu i droga sądowa to już ostatnia deska ratunku.
- Często wierzyciele posługują się celowo starymi adresami, bądź nawet przekręcają numery mieszkań z numerami domu, byle tylko list nie trafił do właściwej osoby – twierdzą „Anioły Sprawiedliwości". Ale nawet gdyby wezwania były wysyłane na dobry adres i tak są nieważne: - Zgodnie z prawem dokumentami są tylko listy polecone, a takich firmy windykacyjne nie wysyłają. Nie ma listu poleconego, nie ma daty nadania, odbioru, nie mamy o czym rozmawiać! Błędny bądź przestarzały adres ma też swoje następstwa, kiedy sprawa długu trafi do sądu. Ten bowiem nie sprawdza naszego faktycznego adresu, tylko wezwania wysyła na podany przez firmę windykacyjną.
ZOBACZ: Rząd szykuje gigantyczne dopłaty dla frankowiczów!
- Jeżeli dwukrotnie nie odbierzemy awizo z sądu, a przecież możemy nie mieszkać pod tym adresem lub wyjechać, to list polecony wraca do sądu z dopiskiem „nie podjęto w terminie" - mówi Małgorzata Pietkun. - Co wtedy robi sąd? Do sprawy dołącza informację „domniemanie doręczenia" i to jest kuriozum w polskim prawie. Sąd działa na zasadzie „my wysłaliśmy, on nie odebrał, jego sprawa, my uprawomocniamy wyrok".
Takich osób jest Sławomir, jest znacznie więcej. To na nich „żerują" firmy windykacyjne, a często nawet sami przewoźnicy, którzy po latach potrafią wysłać wezwanie do zapłaty. Bez żadnych dokumentów potwierdzających roszczenie, tylko oświadczenie, że tego i tego dnia jechało się „na gapę". Często z datami sprzed kilku do nawet kilkunastu lat.
- Takie mandaty są przedawnione – tłumaczy nam fundacja Angeli Iustitia. - Zgodnie z prawem przewozowym, termin minął po roku od przejazdu bez uprawnień. Przewoźnik mógł wystąpić wtedy do sądu o nakaz zapłaty, ale wówczas, jeśli dojdzie do rozprawy, to wystarczy podnieść zarzut przedawnienia i cały ten proces zostaje umorzony. Przewoźnik zdaje sobie z tego sprawę, dlatego zamiast oddać to do sądu, sprzedaje wierzytelność.
WINA ZAWSZE LEŻY PO ŚRODKU
Z zarzutami nadużyć nie zgadza się Anna, do niedawna pracująca w jednej z największych firm windykacyjnych w Polsce. Jej zdaniem w przypadku zakupienia długu wierzyciel zawsze stara się zdobyć jak największą ilość danych o dłużniku, w tym aktualny adres. Problemem są firmy sprzedające dług.
- Firmy windykacyjne kupują tysiące spraw, w których podstawą jest dokumentacja pierwotnego wierzyciela i jego oświadczenie – tłumaczy. - Opierasz się na tym, co masz na papierze.
Wierzyciel ma sprawę z głowy i do tego zawsze coś odzyskał. W przypadku roszczeń sprzed kilku lat braki w dokumentach dostarczanych firmom windykacyjnym mogą być spowodowane wieloma czynnikami – informatyzacja, zmiana firmy, która zajmuje się kontrolą biletów, a także to, że z dowodów osobistych zniknął obowiązek meldunku.
- To sprawiło, że dla firm windykacyjnych takie wierzytelności to zerowa dokumentacja i zerowa docieralność - rozkłada ręce Anna.
Ale właśnie takie długi stanowią lwią część przekazywanych do sądu. Anna przyznaje, że zdarzają się przypadki, kiedy windykator działa na granicy prawa. Jest to jednak podyktowane warunkami na rynku – sprawy związane z długami o wartości kilkuset tysięcy złotych potrafią toczyć się latami, dłużnik broni się za wszelką cenę, ogłosi upadłość konsumencką i wierzyciel odchodzi z niczym. W przypadku długów za usługi przewozowe jest łatwiej.
- Sądy robią masówkę – Anna potwierdza wcześniejsze słowa Małgorzaty Pietkun. - Do tego mamy tak skonstruowane przepisy, że jedna i druga strona (wierzyciel i dłużnik – przyp. red.) może pohulać zgodnie z literą prawa. Recydywa, osoby żyjące wręcz z zaciągania długów, jest coraz większa.
WALKA Z WIATRAKAMI? BYNAJMNIEJ!
Co jednak wtedy, kiedy nie jesteśmy tą recydywą i spotka nas taka sytuacja jak Sławomira – komornik zajmie nam konto za mandat z zamierzchłych czasów, którego nawet nie pamiętamy, czy dostaliśmy, czy nie i nie ma na to żadnego dowodu, albo jest już przedawniony?
- Jak najszybciej musimy wysłać do sądu, który wydał nakaz zapłaty, wniosek o przywrócenie terminu sprzeciwu – radzi Małgorzata Pietkun z fundacji Angeli Iustitia. - Wraz z takim wnioskiem wysyła się również sprzeciw od nakazu zapłaty. Wskazujemy argumenty za odrzuceniem tego pozwu, czyli przedawnienie długu, brak dowodów na roszczenie i na jego wysokość.
Po takim wniosku zdarza się, że nawet nie dochodzi do rozprawy (na której, jak przekonują specjaliści, firmy windykacyjne zwykle się nie zjawiają). Argumenty osoby, której komornik na zlecenie wierzyciela zajął konto są tak duże, że z miejsca zapada decyzja o uchyleniu nakazu zapłaty. Domniemany dłużnik firmy X musi wystąpić wtedy o zwrot swoich pieniędzy, czyli pozew przeciw egzekucyjny.
- Te pieniądze, które zniknęły z naszego konta, które komornik „nakrył łapą", można odzyskać. Tylko to będzie trwać. Kilka miesięcy, rok, może nawet więcej... w przeciwieństwie do decyzji o nakazie zapłaty wobec domniemanego dłużnika, które zapadają nawet w kilka dni – mówi Małgorzata Pietkun.
JAK NIE DRZWIAMI, TO OKNEM
Paweł ma 25 lat. Zaraz po maturze zaczął pracę – od razu wyprowadził się od rodziców i wynajął mieszkanie. Niestety, po roku znalazł się na bezrobociu. Nie chciał wracać do rodzinnego domu. Poszedł na bezrobocie (bez prawa do zasiłku) i zaczął szukać pracy. Właśnie wtedy wpadł w długi.
Czytaj koniecznie: Niewiarygodnie wysokie zarobki w leśnictwie i służbowe mieszkania
- Najgłupszy możliwy sposób, czyli jazda bez biletu – tłumaczy z rozbrajającą szczerością. - To, co dostałem od rodziców, wydawałem na mieszkanie i jedzenie, żeby przeżyć. Nie stać mnie było na bilety, a jakoś na rozmowy o pracę musiałem dojeżdżać, nie raz na drugi koniec miasta.
Kontrolerzy złapali go kilka razy. Gdy znalazł wreszcie pracę popłacił mandaty. Tak mu się przynajmniej wydawało. Po kilku latach zaczęły do niego przychodzić listy od firmy windykacyjnej. Dzwonili do niego o każdej porze dnia i nocy.
- Może i normalnie bym porozmawiał, ale jak na początku rozmowy ktoś z firmy, której nawet nie kojarzę, prosi mnie o podanie daty urodzenia, to się rozłączałem – mówi. Windykatorzy poszli więc o krok dalej. Zaczęli dzwonić do... rodziców Pawła, na adres zameldowania.
- Firmy windykacyjne działają często jak organizacje przestępcze – tłumaczą „Anioły Sprawiedliwości". - Kiedy domniemany dłużnik nie reaguje, rykoszetem obrywa rodzina. To ona zaczyna być nękana listami i telefonami, a niektóre firmy nawet nachodzą ich w domach. Wszystko po to by zawstydzić, bo co powiedzą sąsiedzi, albo zastraszyć, że ktoś z członków rodziny pójdzie do więzienia, bo ma długi.
Na rodziców Pawła podziałało. Gdy dostali kolejny list, zapłacili w jego imieniu ponad tysiąc złotych długu, jakiego domagała się firma windykacyjna. Paweł próbował odkręcić sytuację, ale windykator odpowiedział wprost – zapłacił pan, czyli uznał pan nasze roszczenie.
- Jeśli dług jest przedawniony, spłacony wiele lat temu lub nieprawdziwy, sugeruję nie prowadzić żadnych rozmów z windykatorem – ostrzega Małgorzata Pietkun. - Czasem wystarczy odpisać na list, podać datę urodzenia przez telefon i na tej podstawie windykator (fundusz sekurytyzacyjny) składa do sądu pozew argumentując, że dłużnik uznał przedawnione roszczenie.
Dlatego eksperci radzą nie reagować na jakikolwiek kontakt ze strony firm windykacyjnych – ani listownie, ani telefonicznie. Podpowiadają, że zgodnie z prawem, w przypadku sporu, głos powinien zabrać sąd. Jeśli zatem windykator uważa, że jesteśmy mu coś winni, to należy pokierować go do sądu, gdzie będzie mógł, a nawet będzie musiał swoje roszczenie udowodnić. - I tu właśnie windykator i fundusz sekurytyzacyjny ma problem – mówi Małgorzata Pietkun z fundacji Angeli Iustitia. - On tych dowodów nie ma.