Wakacje, wyjazdy, kanikuła, wczasowiska. Polska Rzeczpospolita Ludowa postawiła sobie za cel zadbać o wypoczynek obywateli. Urlop, ten socjalny przywilej wakacyjny, należało spędzić poza miejscem zamieszkania. Kierunki wyjazdów wakacyjnych ze względów paszportowych były raczej ograniczone. Zatem gdzie jechać na wakacje? W Polskę oczywiście. Najlepiej przecież wczasować we własnym kraju.
Przez pierwsze trzy dni rozprostowywało się kości na łóżku-pryczy we wczasowej placówce masowej. Potem był wieczorek zapoznawczy, następnie zawiązywało się węzełki na chustce do nosa w celu uniknięcia udaru. Kolejne bite 10 dni spędzało się na plaży, a noce w okładach ze zsiadłego mleka. Mimo to nikt nie chciał wracać i każdy wdzięczny był ludowemu państwu za smażoną flądrę, cytronetę w torebce ze słomką oraz lody Bambino. Bo jak głosiła reklama „Lody Bambino jedz latem i zimą”.
Z willi do domku z dykty
W międzywojniu do kurortów górskich oraz wód na wakacje wyjeżdżała wyłącznie elita. Mieszczanie udawali się tam „dla zdrowia”, mieszkając skromnie i odchorowując zetknięcie z tymi, których stać było na uzdrowiskowe wille w stylu art deco. Realny socjalizm zorganizował życie, w tym i wypoczynek, wszystkim Polakom. Krynica, Szczawnica, Duszniki, Nałęczów były przed wojną mekką architektów wznoszących stylowe, luksusowe pensjonaty. Teraz do tutejszych ośrodków zjeżdżali wszyscy.
Uciekając od wczasów zorganizowanych, można było zorganizować się samemu – jechać latem nad morze do domku w kształcie kiosku, pokoiku u rybaka lub pod namiot, a zimą w góry, by mieszkać w stylowej chałupie i myć się śniegiem. Nadmorskie konstrukcje z dykty, na wyrost zwane domkami, z czasem zaczęto malować w kaczory Donaldy oraz ich znajome myszki, w potworne klauny i Godzille. W takim domku nie było raźniej, ale łatwiej było go rozpoznać: „po kaczorze”, „po potworze” itd.
Zobacz GALERIĘ unikalnych zdjęć: WAKACJE W PRL
Moda plażowa
Wczasowicze, a zwłaszcza plażowicze XX-lecia bulwersowali miejscową ludność strojami gimnastycznymi noszonymi publicznie. Panie nosiły kostiumy z czarnego trykotu, zwane „strojami foki”. Po wojnie plaże zaludniły się pracownicami na przymusowym odpoczynku: w podomkach i chustkach. Z biegiem letnich sezonów kobiety zaczęły się rozbierać. Koło południa obnażały ramiona do szczepionki. W czasie największego skwaru siedziały na ciężkich wełnianych kocach w samej bieliźnie. I nikogo to nie dziwiło.
Lata 50. i 60. spowodowały wysyp młodych kobiet w strojach równie skąpych, jak te w Kalifornii. Na dzikich plażach królowało bikini z chustek do nosa lub dziergane na szydełku. Samodzielnie, ponieważ babcie odmawiały pomocy w pracy nad skandalem. Szydełkowe kostiumy po zmoczeniu szokująco dowodziły istnienia grawitacji. Dziewczyny, których nie było stać na zagraniczne bikini z komisu, farbowały staniki i majtki na kolorowo, w trakcie kąpieli barwiąc morze.
"Uwczasowić" obywateli
Wakacje, w domach wczasowych Funduszu Wczasów Pracowniczych, utworzonego niespełna dwa lata po wojnie, oraz w zakładowych ośrodkach wczasowych, były priorytetem władz. Równolegle likwidowano analfabetyzm, aby mogły spełnić swoją rolę rozkłady jazdy pociągów, wiozących Polaków tam, dokąd sami by nie pojechali. Centralna Rada Związków Zawodowych podjęła po wojnie uchwałę, zgodnie z którą „najpiękniejsze regiony kraju powinien poznać i górnik, i nauczyciel”. Rejony górskie i nadmorskie wkrótce stały się placami budowy ośrodków wczasowych. Na początku lat 70. poza ośrodkami zaczęły wyrastać w lasach domki kempingowe, dwa razy mniejsze od baraków, z pryczami zamiast łóżek i miednicą z wiadrem zamiast łazienki. Budowane z płyty paździerzowej, przeciekały i zalatywały pleśnią. Choć trudno było zrobić w nich krok bez wpadnięcia na ścianę, były „kolejnym krokiem ku uwczasowieniu obywateli”.
Kubek w kubek
Wczasowicz nie tylko korzystał z powietrza i widoków, ale miał obowiązki. Musiał punktualnie stawiać się na posiłki i integrować z resztą wczasowiczów. Ideowi członkowie rad zakładowych dbali o przemieszanie społeczeństwa, już nie klasowego, a równego wobec słońca i wody. Na stołówce ośrodka przy jednym stoliku i zupie mlecznej z zacierkami spotykał się urzędnik z chłoporobotnikiem. Wczasowe mielone serwowano w fajansie z ogryzionym brzegiem na obrusie z ceraty. Jedzono powyginanymi sztućcami z aluminium, a codzienny kompot z rabarbaru popijano z kubków bez ucha, zbieranych przez panie kuchenne metodą kubek w kubek. Kiedy sięgająca świetlówek wieża z kubków zwalała się z rumorem, radości było więcej niż podczas całego pobytu.
Bo na koloniach fajnie jest
Wesoło było również na koloniach i obozach. Uczestnicy jednych i drugich cały dzień chodzili w chustach, w pierwszym przypadku bez mundurków. Chusty, jak wyjaśniła pewna opiekunka grupy kolonistów w Łukęcinie, „są po to, żeby łatwiej policzyć, ilu się utopiło”. To była jednak tylko teoria BHP, bo w praktyce kolonie były w PRL najbezpieczniejszą formą spędzania wakacji przez młodzież szkolną. Obóz Harcerskiej Służby Polsce Socjalistycznej (HSPS), to co innego. Tam się łamało kości oraz charaktery. Od rana skakało się przez rowy i ćwiczyło się musztrę pod palącym słońcem. Jedni gubili się w lesie, a inni po kilku dniach się odnajdowali. Nocą robiło się podchody, wrogie spokojnemu snowi. Trudno zresztą było zasnąć, gdy zewsząd dobiegało „czuwaj!”. Koloniści musieli po obiedzie leżakować niczym w przedszkolu. Ten zakaz opuszczania pokoi związany był z tym, że opiekunowie mieli wtedy czas wolny i robili wszystko to, czego kolonistom nie było wolno. Ale ci i tak to robili, żeby było co wspominać.
Lepsza kwatera od rygoru
W ośrodkach wczasowych PRL obowiązywały socjalistyczne porządki. Można było wylądować w pokoju łóżko w łóżko z kimś powiązanym jedynie branżowo. Łazienka była jedna na piętro. Ostatnim z kolejki pod prysznic zapewniano lodowate kąpiele hartujące. Stolik w pokoju uznawano za dodatek demoralizujący, skłaniający do hazardu. Większość wczasowiczów, „gdyż nie miała co robić”, gromadziła się więc w świetlicy przed telewizorem. Rocznik statystyczny z 1978 roku odnotował, że z dwutygodniowych wczasów zorganizowanych skorzystało 4,5 miliona Polaków. Ale w tych samych latach 70., Polak przywykły do wyjazdów wczasowych, miał już odwagę aby z FWP nie korzystać. Nawet jeśli nie stać go było na Grand Hotel w Sopocie, jechał do kwatery prywatnej do Ciechocinka, gdzie wstawał i jadał kiedy chciał, sypiając i integrując się z tymi, których sobie wybrał.
Papieros z widokiem
Rozkwit kurortów w PRL umożliwiał standard lepszy niż w ośrodkach wczasowych. Jeśli za Gierka ktoś zamiast „do Zakopanego” mówił „do Zakopca”, znaczyło to zwykle, że ma dobre wiązania do nart i zapewne powiązania z aparatem. „Zakopcowiczom” nie odpowiadały wyczyny kaowców, urządzających wycieczki szlakiem i śladami, oferujących spotkania z „ciekawymi ludźmi” (np. walczącymi z AK). Atrakcjami pobytów zorganizowanych były wieczorki „tańcująco - pijące”. Gdyby nie to, że kończyły się zakłócaniem ciszy i porządku przez zbłąkanych „szładzieweczkowiczów”, można by je zaliczyć do propozycji kulturalnych. Charakterystyczną cechą socjalistycznego wypoczynku, obwarowanego masą zakazów, jak np. zakaz dyskutowania z personelem kuchennym o jakości leniwych i mortadeli, był brak zakazu palenia gdziekolwiek. Pet z widokiem na Giewont, papieros w kąciku ust w Ustce - ten „Sport” nieodmiennie towarzyszył wczasom w PRL. W ośrodkach śmierdziało mieszanką nikotyny, lizolu i pasty do linoleum pokrywającego „wczasową powierzchnię płaską”, która, przeliczając na głowę „wczasorobotnika” nie była duża. Ale niepowtarzalna.